Najwyraźniej zdania prezesa nie znał Jacek Karnowski, redaktor naczelny „wSieci”, który swój poniedziałkowy komentarz rozpoczął od tezy, że „Brytyjczycy zasługują na szacunek”, ponieważ – to już zdanie z zakończenia – są „narodem naprawdę suwerennym”. Utarli zatem nosa Europie, bo – to z kolei zdanie ze środka – brukselska biurokracja uderzała „w brytyjskie demokratyczne DNA, obecne w każdej, nawet najniższej warstwie społeczeństwa”.
Fascynujące jest to, z jak swobodnym dystansem redaktor Karnowski traktuje rzeczywistość i jak w imię wyższych racji potrafi wziąć ją w nawias. W rzeczywistości bowiem blisko 50 proc. głosujących opowiedziało się za pozostaniem w UE, a wśród najmłodszych grup wiekowych ten odsetek był zdecydowanie wyższy. Podobnie zresztą było w Szkocji, w Londynie czy Irlandii Północnej. Oznacza to, że mamy do czynienia z biologicznym fenomenem – brytyjskie „demokratyczne DNA” zanika u Szkotów, Londyńczyków i w młodszym pokoleniu. Oczywiście decyzja Wyspiarzy sprawi wiele problemów, ale „samodzielnie myślący Brytyjczycy znów zmienili bieg dziejów”, pisze z wyraźnym podziwem redaktor Karnowski.
Poniżej Michał Karnowski, tonem nieco spokojniejszym, tłumaczy, co mówi nam decyzja Zjednoczonego Królestwa o opuszczeniu UE: „lewicowe elity rządzące Unią nie mają mandatu do dalszego wytyczania jej kierunku”. I znów rzeczywistość wzięta w nawias, bo przecież w Wielkiej Brytanii to konserwatysta David Cameron zachęcał, jak mógł, by Wielka Brytania w Unii pozostała – zachęcał znacznie energiczniej niż milczący, a przy okazji skrajnie lewicowy Jeremy Corbyn i jego współpracownicy z Partii Pracy.
Równie ciekawa jest powtarzana nie tylko przez Karnowskich teza, że Brexit to głos przeciwko Unii. Również w tym wypadku nie ma znaczenia fakt, że wielu Brytyjczyków dzień po referendum, kiedy okazało się, że wyjście jest faktem, jak szalona pytała internetowe przeglądarki, czym tak właściwie jest Unia i co właśnie zrobili. Ale choć wielu Brytyjczyków nie miało najwyraźniej pojęcia, za czym głosuje, jak zapewnia Paweł Lisicki, „nie była to decyzja pochopna i nieprzemyślana”. Redaktor naczelny „Do Rzeczy” również z gracją ignoruje świat za oknem, jak choćby wyraźną niechęć liderów kampanii na rzecz wyjścia, by procedurę wychodzenia faktycznie rozpocząć. Choć od głosowania minął tydzień, brytyjski rząd nie wykonał żadnego ruchu w tej sprawie.
Krytykując okropną Unię, która tyle zła wyrządziła Wielkiej Brytanii, polska prawica milczeniem zbywa też kłamstwa wykorzystane przez zwolenników wyjścia, jak choćby slogan o 350 mln funtów wysyłanych co tydzień do Brukseli, które będzie teraz można przeznaczyć na służbę zdrowia. Eksperci zwracali uwagę, że ta liczba nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, ale na szczęście, pisze Lisicki, „czasy partiokracji i ekspertokracji się skończyły”. I słusznie, po co kierować się racjonalnymi przesłankami, kiedy można zagłosować, nie wiedząc za czym, w oparciu o fałszywe informacje. Oto prawdziwy triumf suwerenności.
Są jednak tacy na prawicy, którzy twierdzą, że Brytyjczycy postąpili źle. Ledwie stronę dalej po wspomnianych już komentarzach braci Karnowskich w tygodniku „wSieci”, Grzegorz Kostrzewa-Zorbas pisze, że „brytyjska gra w dezintegrację to gra u ujemnej sumie wygranych [sic!] – wszyscy gracze tracą, czyli przegrywają”. Ale kto jest temu winien? Oczywiście… Donald Tusk, którego „słabe i nieskuteczne” przewodnictwo w Radzie Europejskiej nie zdołało przekonać Brytyjczyków do pozostania w UE. W tym miejscu redaktor Kostrzewa-Zorbas nie tyle już ignoruje fakty, co zagina czasoprzestrzeń, bo David Cameron deklarację zorganizowania referendum złożył już w 2013 r., czyli na długo zanim Tusk przeniósł się do Brukseli. W tym czasie Cameron mógł negocjować „specjalny status” Wielkiej Brytanii, ale tego nie robił, bo… nie do końca wiedział, co tak naprawdę chce osiągnąć. Negocjacje zaczął więc dopiero w lutym, tak jakby w ciągu 4 miesięcy mógł przekonać 27 pozostałych państw członkowskich do zgody na ustępstwa wobec Wielkiej Brytanii. Co gorsza, swoim wyborcom obiecał przede wszystkim ograniczenie imigracji z Europy, choć wiedział, że pozostając w UE, nie może zamknąć granic dla tysięcy Polaków, Bułgarów czy Rumunów. Nawiasem mówiąc, gdyby jakimś cudem Tusk zgodził się na taką propozycję, ciekaw jestem reakcji prawicowej prasy.
Jarosław Kaczyński gotów jest powierzyć dowództwo nad polskimi żołnierzami jakiemuś urzędnikowi w Brukseli i to na długie lata. Co mają o tym myśleć „obrońcy suwerenności”? | Łukasz Pawłowski
Czytając te wszystkie „analizy”, można dostać mętliku w głowie, ale jeszcze ciekawiej robi się po lekturze wywiadu Jarosława Kaczyńskiego dla „Rzeczpospolitej”. Prezes jednoznacznie krytykuje Brexit – przy okazji obwiniając za całe zło Donalda Tuska, choć jeszcze niedawno politycy PiS-u zapowiadali, że partia poprze jego starania o drugą kadencję szefa Rady Europejskiej. W dalszej części rozmowy Kaczyński rysuje jednak swoją wizję Europy jako konfederacji, która niejednego patriotę i wyznawcę suwerenności musi przyprawić o ból głowy. Otóż zdaniem prezesa Unia musi utrzymać „wszystko, co jest potrzebne do istnienia wolnego rynku”, utrzymać „strefę wolnego przemieszczania się osób” (a zatem imigranci z UE są w Polsce mile widziani) oraz „swobodnego przepływu kapitału”. Czy wie o tym minister Morawiecki, którego zdaniem zachodniego kapitału mamy w Polsce zbyt dużo?
Każdy „prawdziwy Polak” musi zadać sobie w tym miejscu pytanie, czy te swobody nie ograniczą naszej suwerenności? Najwyraźniej nie. Podobnie jak naszej suwerenności nie ograniczy, zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, wspólna unijna armia, na którą powinniśmy przeznaczać 2 proc. PKB. „Dodatkowo” moglibyśmy mieć swoją armię, ale trzon europejskiej potęgi stanowiłoby właśnie wspólne wojsko. Warto w tym miejscu dodać, że obecnie tylko 2 kraje UE wydają 2 proc. PKB lub więcej na obronę – Estonia i… Wielka Brytania.
Pieniądze to jednak tylko jeden problem dotyczący pomysłu prezesa na unijne wojsko. Ważniejsze jest pytanie, kto miałby nim dowodzić i jak podejmować decyzję o jej użyciu? Kaczyński proponuje powołanie prawdziwego europejskiego prezydenta i to najlepiej „na długą kadencję”. I tak oto okazuje się, że lider środowiska obrony suwerenności gotów jest powierzyć dowództwo nad polskimi żołnierzami jakiemuś urzędnikowi w Brukseli i to na długie lata, bo tylko wtedy Unia może być równorzędnym partnerem dla największych światowych potęg. Czy gdyby Brytyjczycy dostali taką propozycję przed czwartkowym głosowaniem – wydania kolejnych 2 proc. PKB na unijną armię zarządzaną z Brukseli – zdecydowaliby się na pozostanie w UE? Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
A co o propozycjach Jarosława Kaczyńskiego myśli polska prawica? Czy również poprze unijną armię, migracje wewnętrzne, wolny rynek i zagraniczny kapitał? Na dostosowanie linii redakcyjnej „niepokornych” do bieżącej linii prezesa musimy poczekać do najbliższego poniedziałku…