Andrzej Żuławski nakręcił swój najnowszy film na podstawie ostatniej książki Witolda Gombrowicza i wreszcie jest to ekranizacja, której nie trzeba się wstydzić. Pisarz, który nie lubił teatru, został autorem znanym na świecie przede wszystkim z przedstawień teatralnych (liczba egzemplarzy książek blednie przy liczbie widzów). Mimo że chadzał do kina, np. do Tomboli niedaleko placu Zbawiciela w Warszawie, do kin Buenos Aires, a w Vence pilnie śledził w telewizji odcinki „The Untouchables”, doceniając także poważniejsze filmy Carla Theodora Dreyera albo Ingmara Bergmana, kariera jego dzieł w kinie się nie udawała. Ot, paradoks.

Od początku, gdy w latach 60. do Gombrowicza zaczęli się zgłaszać reżyserzy, byli wśród nich twórcy filmowi. Główne zainteresowanie przyszło wraz z wydaniem w Europie „Pornografii” w roku 1962 (franc.) i 1963 (niem.), której tytuł kusił historią w stylu „Lolity”. Gdy słynny „Ślub” w reżyserii Jorge’a Lavellego grany był w teatrze w Paryżu, pojawiła się propozycja ze strony Rolfa Thiele, który właśnie kręcił „Tonia Krögera”. Potem przez lata pojawiały się inne (m.in. Peter Lilienthal, Joaquim Jordá) albo Gombrowicz sam się o nie starał. Zaproponował sfilmowanie „Pornografii” Alfowi Sjöbergowi, który święcił triumfy z „Iwoną” (1964) i „Ślubem” (1965) w teatrze w Sztokholmie. Ale Sjöberg porzucił już film dla teatru, z kolei jego uczeń Ingmar Bergman, który porzucił teatr dla filmu, zrealizował po latach „Iwonę”, ale w teatrze. Jeszcze w Argentynie Gombrowicz rozmawiał ponoć z Andrzejem Wajdą, który przybył na festiwal filmowy w Mar del Plata, o ekranizacji „Ślubu”. Polecano mu także Romana Polańskiego, ale ich spotkaniu przeszkodziły wypadki maja 1968 r. (a dokładniej strajk kolei) we Francji. Rita Gombrowicz marzyła o Luisie Buñuelu, szeptało się o Davidzie Lynchu, Ken Russell interesował się adaptacją „Opętanych”, ale wyzwania podjęli się dotychczas tylko polscy reżyserzy. Niestety adaptacji filmowej pierwszego z nich, Jerzego Skolimowskiego („Ferdydurke”, 1991), nie da się oglądać z powodu rozbuchanego surrealizmu, a drugą, Jana Jakuba Kolskiego („Pornografia”, 2003), oglądać się da, ale średnio oddaje ducha książki.

Fot. materiały prasowe Bomba Film
Fot. materiały prasowe Bomba Film

W końcu portugalski producent Paolo Branco przekonał Andrzeja Żuławskiego, by sfilmował „Kosmos”. Sytuacja wyjątkowa, bo wcześniej to raczej producenci mieli obiekcje, wszak chodziło o autora uważanego za trudnego. Gombrowicz był już zresztą znany w rodzinie Żuławskich. Ojciec reżysera, Mirosław, jako radca kulturalny polskiej ambasady w Paryżu starał się w tuż powojennych latach znaleźć pisarzowi francuskiego wydawcę. Zachowały się na ten temat listy, które reżyser wspominał w jednym z wywiadów. O sukcesie filmu zadecydowały jednak niepolskie akcenty. Oprócz zagranicznego producenta ważna okazała się decyzja, by obraz zrealizować po francusku, a całą akcję zamiast w Tatrach osadzić w krajobrazie portugalskim. Sądzę, że to odcięcie od polskich realiów pozwoliło podejść śmielej do adaptacji samych wątków.

Kot, kura, konstelacja

Główny bohater, Witold (doskonale dobrany Johnatan Genêt), tłumaczy swoje „dziwne imię” faktem, że jego matka lubiła pewnego pisarza… Witolda Gombrowicza. Nikt nie wie jednak, kto zacz ów Witold Gombrowicz i nikt nie zamierza tego dochodzić. To właśnie podobna dezynwoltura wnosi do filmu sporo świeżości. Zamiast wzdragać się na liczne braki wierności tekstowi, wybuchałam śmiechem i, co ciekawe, nie tylko ja. Albo większość sali składała się z maniaków Gombrowicza, albo po prostu Żuławskiemu udało się wnieść do „Kosmosu” poczucie humoru.

„Kosmos” to oczywista parodia śledztwa – akcent jest położony nie na połączenia logiczne á la Holmes, a na niepokojącą otchłań życia. | Klementyna Suchanow

Witold przybywa z kolegą Fuksem (po tej roli Johana Libéreau darzę szczególną sympatią) do miejscowości nad morzem, która gra powieściowe Zakopane, co – kolejny paradoks – idealnie wpasowuje się w biografię Gombrowicza, który pisał powieść na urugwajskim wybrzeżu. Fuks ucieka przed paryskimi intrygami w świecie mody, w którym pracuje; Witold z kolei jest studentem prawa, który ma się przygotować do egzaminu, ale tak naprawdę pochłania go pisanie powieści, dla której ma tytuł nawiązujący do „Opętanych” Gombrowicza (czy nieścisłe przetłumaczenie tytułu w polskich podpisach wynika z zamysłu reżysera?). Akcję z lat 30. doskonale udało się przenieść w nasze czasy, choć rzeczywistość pensjonatu, w którym obaj młodzi zamieszkują, szybko staje się „analogowa”. Z nowoczesnych gadżetów pozostanie tylko laptop Witolda, w którym z pasją będzie zapisywał kolejne zdania powieści. Fuks, jak mistrz Fior z „Operetki”, uzależniony od mody (wciąż przymierza koszule i kamizelki) wyłączy telefon na złość paryskim kolegom, by zobaczyli, jak to jest, gdy zniknie z zasięgu. W ten sposób powstanie prawie teatralna rzeczywistość, przerywana epizodami jazdy samochodem.

Już w drodze do pensjonatu państwa Woytysów (w brawurowych rolach Sabina Azéma i Jean François Balmer) Witold zauważa powieszonego wróbla. Od wróbla zaczną się – najpierw w wyobraźni Witolda, a potem także Fuksa – gnieździć różnorakie konstelacje rzeczy („Konstelacja” to był zresztą pierwszy pomysł Gombrowicza na tytuł „Kosmosu”). Wróbel odeśle do ust, strzałka na suficie do grabi itd., „zwykłe” elementy zaczną wprowadzać w życie napięcie, co zakończy się powieszeniem kota, w konsekwencji czego dojdzie do zabójstwa człowieka. „Kosmos” to oczywista parodia śledztwa (niepotrzebnie na serio bierze je Anita Piotrowska w „Tygodniku Powszechnym”). Akcent jest położony nie na połączenia logiczne á la Holmes, a na niepokojącą otchłań życia. Dlatego jedyną odpowiedzią na pytania o sens może być bezsensowna potrawka z kury.

Fot. materiały prasowe Bomba Film
Fot. materiały prasowe Bomba Film

Humor i antynomie

Humor, który towarzyszy filmowi, jest z tym powieszonym kotem związany. Po końcowych napisach dodano kilka scen z planu filmu (jak to się czyni w materiałach dodawanych do DVD), ukazujących między innymi sztucznego kota polewanego dla efektu wodą ze szlaucha, co oddemonizowuje drastyczność aktu, który oglądaliśmy chwilę wcześniej. W ten sposób Żuławski trafia w to, co było najważniejsze dla Gombrowicza – ponad koncepcje filozoficzne stawiał on właśnie poczucie humoru. Reżyser bawi się, bawią się też aktorzy, czuć, że cała ekipa ma frajdę. Film ten stał się dla reżysera także esejem o tym, jak się kręci filmy (zob. na przykład ostatnią scenę, w której Witoldowi towarzyszy lub nie towarzyszy Lena). Żuławski wychwytuje świetnie „filmowe” zbliżenia w książce na usta Katasi (w filmie zwana Catherette, grana przez Clémentine Pons) czy grę rąk przy stole pomiędzy Leną a Witoldem.

Tak jak Lena (Victoria Guerra) tworzy parę (syntezę i antytezę piękna) z Catherette, tak Witold i Fuks tworzą drugą – hetero i homoseksualizmu. Z jednej strony Witold zgodnie z temperamentem znanym z filmów Żuławskiego pogrąża się w namiętności do Leny. Z drugiej strony jednak jest Fuks, który codziennie pojawia się u niego na śniadaniu w slipkach, z coraz to nowymi obrażeniami wynikłymi z nocnych przygód erotycznych w porcie z „parobkami”. Wszystko do końca utrzymane jest w ambiwalencji i potraktowane z przymrużeniem oka. Po licznych, chorobliwie poważnych spekulacjach na temat seksualności Gombrowicza przynosi to ulgę.

Fot. materiały prasowe Bomba Film
Fot. materiały prasowe Bomba Film

Twarz Witolda

Oblicze filmowego Witolda, widoczne na plakacie filmu, które przyciąga jakąś aurą nieziemskości, jest bardziej twarzą reżysera niż autora. Ekstaza Witolda, opętanie sztuką na granicy egzaltacji, wielu krytyków – jak myślę słusznie – interpretuje jako cechy młodego Żuławskiego. Leona, starszego pana, bardziej zaawansowanego w kwestiach „kosmicznych” intryg, z sardonicznym dystansem do spraw życia, odbiera się jako starszego Żuławskiego, choć Leonem mógłby być także Gombrowicz uwięziony przez chorobę w mieszkaniu w Vence, który tak jak on wymyślał sobie małe przyjemności z niczego. Ale Żuławski z jeszcze jednego powodu przypomina Leona – na 15 lat (ostatni film, „Wierność”, zrobił w 2000) przerwał pracę z kinem, by na koniec życia, jak Leon Woytys w nocnej scenie w lesie, przedstawić nam ostateczny dyskurs na temat (nie)porządku rzeczy.

Największą zaletą tego filmu jest nie to, że broni się jako ekranizacja książki, „mimo” balansującej na granicy histerii gry aktorów czy aluzji literackich wstawionych przez reżysera w kierunku nie zawsze po linii gombrowiczowskiej (Flauberta czy Stendhala na przykład Gombrowicz nie lubił). Siła leży w tym, że reżyser przepuścił książkę przez własny krwiobieg, że wyłażą w nim, jak szwy, jego własne fobie. A jednocześnie przy całej „żuławskości” filmu czuć tu obsesje Gombrowicza, człowieka, którego nie przestawało zadziwiać, że ma u rąk palców pięć, zamiast 328584598208854.

 

Film:

„Kosmos”, reż. Andrzej Żuławski, Francja, Portugalia, 2015.

 

*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe Bomba Film