W „Literaturze na Świecie” nr 8/78 ukazał się długi wywiad z Nabokovem. Pytania zadawał Robert Stiller. Tylko wtajemniczeni – a nie było ich wtedy wielu – wiedzieli, że w rzeczywistości te pytania i odpowiedzi autora „Lolity” pochodzą z tomu „Strong Opinions”, w którym zgromadzono kilkadziesiąt rozmów, drobnych tekstów i miscellaneów.
Ze względu na prawa autorskie taka mistyfikacja dziś by nie przeszła. Dostajemy całość „Strong Opinions” pod tytułem „Własnym zdaniem”, z nazwiskiem autora na okładce i drobiazgowym wyliczeniem okoliczności, w jakich przeprowadzano wywiady. Tłumacz nie wychodzi poza swoją rolę, którą wypełnia wzorowo. Ale w pewnym sensie chwyt Stillera dobrze oddaje naturę świata stworzonego przez Nabokova.
„Autor «Lolity»” to krzywdzące określenie. Klasyfikuje ono Nabokova tak, że z całego jego świata pozostaje tylko ta jedna książka, którą w dodatku rzadko widzi się we właściwym świetle, to znaczy jako wyrafinowaną do granic przerafinowania grę tekstową z czytelnikiem, a nie (tylko) jako dramatyczną historię pedofila uwodzącego nieletnią dziewczynkę za milczącym przyzwoleniem postronnych.
Nabokov należał do ludzi mocno doświadczonych przez historię i w całej swojej dojrzałej twórczości maniakalnie unikał historii. Unikał jej w ten sposób, że tworzył powieści-labirynty, w których „historia” stawała się grą o wielu wymiennych opcjach, gabinetem luster, szaradą, łamigłówką, kalejdoskopem – wszystkim, tylko nie tym, czym była w rzeczywistości pozasłownej. Odbiorcy, nie wiedząc, co zrobić z tym prezentem, zaliczyli Nabokova do ojców postmodernizmu. Byłoby to słuszne, jeśli uznać, że postmodernizm był ucieczką od historii, podejmowaną przez ludzi pragnących za wszelką cenę zachować niezależność od rządzących ich istnieniem sił, na które nie mają wpływu.
Tworząc swoje pokrętne światy, Nabokov kluczył i mylił tropy, które mogłyby powiedzieć uważnym czytelnikom, którędy można przejść od tych światów z powrotem do świata rzeczywistego. Nie można ufać jego autokomentarzom. Nie można nawet przyjąć spokojnie, że wszystkie wywiady ze „Strong Opinions” są prawdziwymi wywiadami, ponieważ niektóre z nich Nabokov mógł przeprowadzić sam ze sobą (we wstępach do niemal wszystkich tych rozmów pada uwaga, że zostały przeprowadzone głównie korespondencyjnie, ponieważ pisarz bardzo słabo wypada w improwizowanych wypowiedziach). Jego pogarda dla psychoanalizy jest żenująco ostentacyjna (co według psychoanalityków charakteryzuje osoby, które gwałtownie zaprzeczają, jakoby „miały jakiś problem”). Zresztą to, co pisarz mówi o Freudzie – jeśli mówi poważnie – świadczy o nader powierzchownej znajomości jego doktryny. Nabokov gardzi żywiołowo „wielkimi pisarzami”, którzy mieli nieszczęście zajmować się zbyt jawnie i jednoznacznie historią czy choćby wielkoskalowymi procesami społecznymi, ale pogardza również tymi, którzy zbyt serio traktują prywatne doświadczenia emocjonalne jednostek. Na jego czarnej liście są więc na przykład Faulkner, Brecht, Camus, Galsworthy i Tomasz Mann, o którego „Śmierci w Wenecji” dowiadujemy się po wielekroć, że jest szczytem kiczu, co jest o tyle ciekawe, że „Lolitę” można z dużą przyjemnością odczytać jako śmiertelnie jadowitą parodię tej noweli, chociaż akurat tej możliwości Nabokov nie zasugerował chyba nigdy.
Nabokov jest dziś niewygodnym pisarzem. Obecnie mało kto ma czas i chęć na penetrowanie jego wyłożonych lustrami labiryntów. Ostentacyjne skupienie na sobie (choćby nie było narcystyczną celebracją ani histerycznym pokazem emocji), zmuszanie czytelnika do łamania głowy przy odnajdywaniu zakamuflowanych detali (wiadomość o śmierci Lolity pojawia się na samym początku powieści w taki sposób, że nawet uważny odbiorca nie może jej w ogóle skojarzyć z bohaterką, przynajmniej w pierwszej lekturze), uparte stawianie tekstu przed rzeczywistością i ponad nią – te cechy skłonni jesteśmy dziś uznawać za przejawy na pół świadomego przepracowywania młodzieńczych traum, które obchodzą bardziej ich nosiciela niż kogokolwiek innego. Powieść, tyle razy uśmiercana pod koniec zeszłego wieku, ma się znakomicie. Większość bestsellerów z wyższej półki z ostatnich lat to książki o objętości 700–1000 stron, a „czytadła” osiągają ten pułap równie często. Ale są to na ogół powieści pisane stylem zerowym, możliwie najbardziej przejrzyste, mimetyczne, tworzone tak, aby czytelnik mógł bez przeszkód zanurzyć się w świat przedstawiony. Powieści Nabokova też to umożliwiają, ale nie bez przeszkód. Można je czytać z nastawieniem „co będzie dalej”, lecz wtedy większość czytelników będzie miała niekomfortowe poczucie, że autor prowadzi z nimi jakąś grę, której reguł nie znają, że tam jest jakaś luksusowa ściema, że na każdej stronie ktoś stroi miny za ich plecami. Jeśli twórczość Nabokova pozostaje żywa, to dlatego że niektórzy czytelnicy wciąż chcą podejmować tego typu wyzwania.
„Ontologia tekstu” u Nabokova jest fascynującym tematem. Człowiek, który poza niebywałą inteligencją cieszył się również darem synestezji – widział litery jako barwy – a na dodatek przez pół życia pisał w języku znanym wprawdzie od dzieciństwa, ale jednak nie ojczystym, musiał doświadczać realności tekstu inaczej niż większość z nas. Wiele jego wypowiedzi na temat struktury i zawartości dzieła literackiego świadczy o tym, że przy całym swoim wyrafinowaniu i zmyśle ironii traktował literaturę w sposób, który można nazwać albo „skrajnie poważnym”, albo „skrajnie naiwnym” i może dla niego samego nie było różnicy między tymi określeniami. Przecież wymyślał tekstowe światy właśnie po to, aby zawieszać wszelkie ostateczne prawa. A może powaga sama jest naiwna?
Spójrzmy na jeden uderzający przykład. W wywiadzie przeprowadzonym w roku 1966 przez byłego studenta Nabokova dla pewnego periodyku uczelnianego pada pytanie „jakiego gatunku owadem był Gregor [Samsa z «Przemiany Kafki»]?”. Nabokov (profesjonalny entomolog!) odpowiada z niezmąconą pewnością: „Był chrząszczem garbatym, skarabeuszem mającym skrzydła pod okrywami, chociaż ani Gregor, ani jego stwórca najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że kiedy służąca sprzątała pokój i okno było otwarte, Gregor mógł odfrunąć, by dołączyć do innych szczęśliwych żuków gnojowych toczących kulki łajna po wiejskich dróżkach” (s. 104).
To jest niesamowite zdanie. Nabokov nie mógł nie wiedzieć, że owady wielkości człowieka nie mogłyby nie tylko latać, ale w ogóle istnieć, przynajmniej w świecie realnym planety Ziemia, przestrzegając przy tym praw ziemskiej ewolucji biologicznej. Owady oddychają przy pomocy systemu tchawek – małych kanalików przenikających całe ich ciało i umożliwiających dopływ powietrza atmosferycznego do poszczególnych organów. Przyrodnicy wyliczyli już dawno temu, że maksymalna możliwa wielkość organizmu mającego taki mechanizm wymiany gazowej jest mniej więcej równa wielkości największych owadów żyjących teraz i niegdyś na Ziemi. Ich ciała mają kilkanaście centymetrów długości (tylko rozpiętość skrzydeł może być znacznie większa). Owad wielkości dorosłego człowieka udusiłby się pod własnym ciężarem, a pomysł, że miałyby go unieść w powietrze cienkie błoniaste skrzydła jest jeszcze bardziej niedorzeczny. O tym wszystkim mogą nie wiedzieć scenarzyści trzeciorzędnych horrorów typu „Atak wielkich komarów” (tudzież mrówek, karaluchów itp.), ale jak mamy rozumieć taką wypowiedź ze strony pisarza, który poza tym, że chełpił się bystrością własnego intelektu, opublikował szereg fachowych rozpraw entomologicznych (skądinąd umieszczonych we „Własnym zdaniem”)?
Pierwsza możliwość – Nabokov tak bardzo pragnie uratować realność świata przedstawionego w dziele literackim, że na siłę przykrawa do niej nawet ewidentną alegorię, jaką jest „Przemiana” Kafki.
Ale właściwie dlaczego miałby to robić – dopasowywać świat literacki do świata realnego za cenę zdrowego rozsądku i własnej wiedzy fachowej – skoro w wielu innych miejscach daje do zrozumienia, że rzeczywistość świata literackiego jest dla niego istotniejsza? Czy w świecie Kafki muszą obowiązywać prawa fizyki i biologii? Niby dlaczego? Jeśli światy paranoików są doskonale spójne wewnętrznie, chociaż nie mają nic wspólnego ze światem codziennego doświadczenia „ludzi normalnych”, to dlaczego wspaniały świat wykreowany w dziele literackim miałby się poddawać temu dyktatowi?
Popatrzmy więc na drugą część cytowanego zdania. Mamy w nim wizję szczęśliwego Gregora toczącego kulkę łajna po wiejskiej dróżce. Ale ponieważ Gregor jest żukiem wielkości człowieka (zakładając, że nie pomniejszy się przy wylocie z pokoju, Kafka nie daje nam nigdzie sugestii, że byłoby to możliwe), owa „kulka” byłaby w rzeczywistości ogromną kulą. Innymi słowy, szczęście Gregora-skarabeusza polegałoby – zdaniem Nabokova – na toczeniu przed sobą dwumetrowej kuli gówna.
Pozostaje nam uznać, że Nabokov zakpił ze swojego byłego studenta, który chyba nazbyt gorliwie – i nazbyt poważnie (czyli naiwnie) – wypytywał go o szczegóły. Wprawdzie w „Wykładach o literaturze” pisarz przedstawił dokładny rysunek chrząszcza, w jakiego przemienia się Gregor, ale może z czasem zmienił zdanie albo w trakcie rozmowy miał zgagę, albo nie podobał mu się krawat rozmówcy, albo krój czcionki, którą rozmówca spisał swoje pytania… Zresztą kto go tam wie.
Nie można ufać geniuszom.
Książka:
Vladimir Nabokov, „Własnym zdaniem”, przeł. Michał Szczubiałka, wyd. Aletheia, Warszawa 2016.