To zdumiewające, ale twórczość dramatyczna Rolfa Hochhutha była do niedawna zupełnie niedostępna w polskim przekładzie. Trudno uwierzyć, że jego „Namiestnik” – jeden z najsłynniejszych dramatów XX w. – choć został przetłumaczony już w latach 60. przez Danutę Żmij-Zielińską na potrzeby polskich scen, drukiem ukazał się dopiero w 2013 r. w antologii składającej się na specjalny niemiecki numer „Dialogu”. A jest przecież Hochhuth pisarzem, któremu od momentu debiutu towarzyszy ogromny międzynarodowy rozgłos. Nie tylko w swojej ojczyźnie był on – i pozostaje nadal – bohaterem i uczestnikiem gorących polemik, głośnych skandali, a nawet procesów sądowych. Dramaturg ma bowiem niezwykły talent do prowokowania skrajnych i przeciwstawnych reakcji, podejmując tematy drażliwe i trudne, przybierając przy tym zawsze oskarżycielską postawę bezkompromisowego moralizatora i demaskatora niewygodnych prawd.
Jezuita z gwiazdą Dawida
Było tak na pewno w przypadku „Namiestnika” wystawionego po raz pierwszy w Berlinie Zachodnim w roku 1963 w reżyserii Erwina Piscatora, nestora niemieckich scen, legendy politycznego teatru zaangażowanego. Dramat zadedykowany został przez autora pamięci dwóch osób: więźnia Auschwitz o numerze 16670, ojca Maksymiliana Kolbe, oraz prepozyta katedry św. Jadwigi w Berlinie, prałata Bernharda Lichtenberga, który podczas wojny publicznie modlił się w intencji Żydów, a skazany na więzienie prosił swoich oprawców, by wolno mu było dzielić los tych, którzy wysyłani byli w transportach na wschód. Zmarł ostatecznie podczas transportu do Dachau w 1943 r. Obaj ci duchowni, jak możemy się domyślać, byli dla Hochhutha inspiracją do stworzenia postaci Riccardo Fontany, jezuity, potomka arystokratycznej rodziny, który próbuje nakłonić hierarchów Kościoła do interwencji w obronie mordowanych Żydów. Początkowo bohater „Namiestnika” naiwnie wierzy, że papież zerwie konkordat z hitlerowskimi Niemcami, gdy tylko dowie się o masowych deportacjach. Przedstawiciele władz kościelnych z papieżem Piusem XII na czele reagują niechęcią i chłodną, pragmatyczną argumentacją. Nie chcą prowokować Hitlera w obawie o los niemieckich i polskich katolików, wskazują też na zagrożenie ze strony stalinowskiej Rosji. Zdesperowany Fontana przyszywa do sutanny żółtą gwiazdę Dawida i dobrowolnie pozwala się zabrać wraz z transportem rzymskich Żydów do Auschwitz.
W opinii wielu krytyków dramat niemieckiego pisarza, w ten, a nie inny sposób podejmujący problem bierności Piusa XII wobec Holokaustu, był dziełem skrajnie antykatolickim. Co ciekawe sam Hochhuth przez kilka lat nie zgadzał się na wystawienie „Namiestnika” w krajach bloku wschodniego o obawie o to, że dramat zostanie tam wykorzystany propagandowo i nadana mu zostanie jednoznacznie antykościelna wymowa. Ale już w roku 1966 – notabene w kilka miesięcy po ogłoszeniu orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich, na które władze komunistyczne zareagowały kierowanymi pod adresem hierarchów oskarżeniami o narodową zdradę – w Teatrze Narodowym w Warszawie dramat inscenizuje Kazimierz Dejmek, w roli Fontany obsadzając Gustawa Holoubka. Sam reżyser uważał to przedstawienie za jedno z najważniejszych w swoim dorobku. Tekst Hochhutha zawiódł, jak się wydaje, oczekiwania władzy. Ten rzekomo jednoznacznie antykościelny pamflet poruszył w Polsce zupełnie inne struny. „I przy «Namiestniku» mamy jeszcze parę kontredansów z cenzurą i z KC – relacjonuje Dejmek w prywatnych zapiskach z tego okresu. – Między innymi zaalarmowano aż samego Starewicza treścią naszego programu, który poddał osobistej kontroli i wstrzymał jego druk. (…) Niektóre recenzje zostają wstrzymane, inne poddane są odpowiednim zabiegom i tzw. interwencjom, jakieś tam nieprzyjemności, czyjeś zeusowe dąsy i niezadowolenia niby to na tematy niemieckie, choć o sprawie żydowskiej ćwierka już byle wróbel na dachu”.
Zbrodnie Churchilla
Kolejny dramat Hochhutha, „Żołnierze” (1967), powinien spotykać się u nas z jeszcze żywszą recepcją, choć – o ile wiem – nie ukazał się jak dotąd w polskim przekładzie i nie był wystawiany na polskich scenach. Winston Churchill zostaje w nim bowiem wprost oskarżony o zlecenie zabójstwa generała Sikorskiego. Hochhuth nie wydaje jednak jednoznacznych wyroków moralnych. Premier Wielkiej Brytanii jawi się raczej jako postać prawdziwie tragiczna. W imię wyższego celu, jakim jest zwycięstwo nad Hitlerem, ściąga na siebie „niezawinioną winę”, poświęcając Sikorskiego na rzecz dobrych stosunków ze Stalinem albo godząc się na śmierć cywilów ginących w nalotach na niemieckie miasta.
O tym, że śmierć Sikorskiego nie była przypadkiem, przekonywała już propaganda Goebbelsa, jednak sam Hochhuth dowiedział się zapewne po raz pierwszy o losach polskiego premiera z książki Davida Irvinga pt. „Accident”, w której brytyjski autor dowodzi, że za rzekomym wypadkiem stała osobista decyzja Churchilla (nawiązana przy tej okazji przyjaźń ze słynnym brytyjskim negacjonistą, skazanym później za kłamstwo oświęcimskie dwukrotnie, w Niemczech i w Austrii, pozostaje jednym z najbardziej kompromitujących faktów w biografii niemieckiego dramaturga. Jeszcze w 2005 r. nazwał on Irvinga wybitnym historykiem, a oskarżenia, jakoby negował on zagładę Żydów, określał jako idiotyczne). Poza powszechnie znanymi okolicznościami katastrofy gibraltarskiej, jak też oczywistymi korzyściami, jakie przyniosła Brytyjczykom śmierć Sikorskiego, Hochhuth powoływał się ponadto na anonimowego informatora z kręgu brytyjskiego wywiadu. Z tego też względu w roku 2011 został przesłuchany przez prokuratorów IPN prowadzących śledztwo w sprawie okoliczności śmierci Sikorskiego.
Nie ma tu miejsca na przedstawienie całej twórczości Hochhutha. Wspomnieć jednak wypada opublikowane w roku 1978 wojenne opowiadanie „Miłość w Niemczech”, tragiczną historię zakazanej miłości Niemki i polskiego robotnika przymusowego. Na jego podstawie Andrzej Wajda nakręcił film z Hanną Schygullą i Piotrem Łysakiem w rolach głównych.
Lekarska mafia
Przejdźmy wreszcie do „Lekarek”, których polski przekład pióra Macieja Ganczara ukazał się właśnie nakładem Agencji Dramatu i Teatru. Dramat ten powstał niemal czterdzieści lat temu, jego prapremiera miała miejsce w Mannheim w roku 1980, dzisiaj jednak pozostaje bardziej aktualny niż kiedykolwiek, pyta bowiem o koszty – i te moralne, i te ekonomiczne – związane z postępem współczesnej medycyny. Tytułowe lekarki to matka i córka. Matka oficjalnie koordynuje badania kliniczne w koncernie farmaceutycznym, co de facto sprowadza się do korumpowania lekarzy – przede wszystkim wpływowych medycznych autorytetów, szefów klinik i ordynatorów. Mamy tu walizki z gotówką, konta w Szwajcarii, refundację kosztów podróży itp. Pieniądze płyną też, gdy trzeba, do rodzin ofiar nieudanych eksperymentów. Córka pracuje w szpitalu, wszystko podporządkowując zawodowej karierze: sypia z ordynatorem, poddaje pacjentów ryzykownym zabiegom, by zdobyć materiał do kolejnych naukowych publikacji. Dobiera przy tym starannie obiekty badań – przypadki beznadziejne albo pochodzące z nizin społecznych. Pech jednak chce, że jedna z ofiar ryzykownego zabiegu, zwykła sprzedawczyni, okazuje się być dziewczyną syna jednego z lokalnych bonzów partyjnych (CDU). Rozpoczyna się prokuratorskie dochodzenie, lekarce grozi proces. Sprawę ostatecznie udaje się zatuszować. Pomaga branżowa solidarność, polityczne plecy ordynatora i sowite odszkodowanie z kasy kliniki.
To jednak nie koniec dramatu. Jest jeszcze najmłodszy przedstawiciel lekarskiej dynastii, 17-letni Tomasz, postać szczególna, komentująca z czarnym humorem postępki starszych członków rodziny, błaznująca niczym Hamlet, na pozór cyniczna, a jednak niewinna. I jak w klasycznej tragedii to on jest ofiarą płacącą za winy matki i babki. Zostaje ciężko ranny w wypadku autokaru, jadąc z klasą na wycieczkę szkolną. Trafia na oddział intensywnej terapii w prowincjonalnym szpitalu w Austrii. Miejscowy lekarz testuje właśnie na zlecenie amerykańskiego koncernu farmaceutycznego preparat zastępujący krew. Ofiary wypadku zostają podzielone na grupę badawczą, której zaaplikowano eksperymentalny preparat i grupę kontrolną, która dostaje normalną krew. Tomasz ma pecha.
Jak wszystkie dramaty Hochhutha, także „Lekarki” spotykały się z bardzo nieprzychylnym przyjęciem ze strony krytyki. Wskazywano na niedostatki techniki dramaturgicznej. Wszystkim utworom Hochhutha można wytknąć te same słabości: tekst jest zbyt długi, grany bez skrótów trwałby wiele godzin, niezgrabne, przydługie, pozbawione rytmu są poszczególne kwestie. Prawdziwe kuriozum stanowią bardzo rozbudowane didaskalia, autor z zacięciem powieściowego narratora charakteryzuje w nim postacie, próbuje upchnąć tam ich psychologię, nie umiejąc pokazać jej w dialogu. Krytykować można tabloidowe przerysowania, istny overkill moralnych obrzydliwości, jakich dopuszczają się postacie dramatu, wreszcie groteskowy naturalizm trzeciego aktu w prosektorium, gdzie w didaskaliach czytamy: „(…) konieczne będzie sprowadzenie przed spektaklem dla jednych ze «zwłok» świeżych, nierozdrobnionych wnętrzności wołowych lub świńskich – wątroby, śledziony, płuc, żołądka, serca i kiszek wołu. Produkty mrożone się nie nadają (…)”. I w końcu to całkowicie sztuczne, symetryczne rozwiązanie akcji, wbrew wszelkiemu życiowemu prawdopodobieństwu dopełnia się sprawiedliwość, archaiczna odpłata „oko za oko”.
Nawet jeśli w tych zarzutach jest wiele racji, dramat Hochhutha jest zadziwiająco aktualny i przenikliwy. Brutalnie pokazuje, że w świecie współczesnej medycyny, w którym coraz większą rolę odgrywa pieniądz i rachunek ekonomiczny i który z dnia na dzień staje się coraz bardziej złożony i wyspecjalizowany, coraz ważniejsza staje się też zwykła ludzka przyzwoitość.
Książka:
Rolf Hochhuth, „Lekarki”, przeł. Maciej Ganczar, Agencja Dramatu i Teatru, Warszawa 2016.