W kwietniu tego roku Ministerstwo Sprawiedliwości, w osobie wiceministra Patryka Jakiego, ogłosiło nowy „rewolucyjny i trudny” program, który ma radykalnie obniżyć koszty utrzymania więźniów przez polskich podatników. A są to sumy niemałe, bo utrzymanie jednego więźnia kosztuje państwo 3150 zł miesięcznie, zaś w zakładach karnych przebywa obecnie aż 71 tys. osadzonych.

Poza ogólnikami przedstawionymi na efektownych slajdach podczas konferencji prasowej na razie brak jednak szczegółów czy poważniejszych dokumentów. Wiemy, że program ma polegać na trzech filarach: darmowej pracy więźniów dla społeczności lokalnej (samorządów?), wprowadzeniu 40-procentowej ulgi dla przedsiębiorców, by zachęcić ich do zatrudniania więźniów w 40 halach produkcyjnych, które na te potrzeby – to filar trzeci – zostaną wybudowane w całej Polsce.

Podatnika budowa tych hal oczywiście nic nie będzie kosztować, ponieważ zostanie sfinansowana z Funduszu Aktywizacji Zawodowej Skazanych oraz Rozwoju Przywięziennych Zakładów Pracy zasilanego z wynagrodzeń samych więźniów. Wynagrodzenie takie w pozostałej części zostanie przeznaczone na koszty utrzymania skazanego, a także do Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym. Efektem programu ma być redukcja o 30 proc. kosztów utrzymania więźniów, wzrost społecznego poczucia sprawiedliwości i skuteczna resocjalizacja dzięki pracy.

Więzienie nie sanatorium

Szlachetna i jakże nośna idea posłania więźniów do pracy chyba jako jeden z nielicznych pomysłów nowego rządu nie spotkała się z prawie żadną krytyką opozycji i opozycyjnych mediów. Przecież wszyscy wiemy, że więźniowie za niewinność nie siedzą, a długotrwała bezczynność, oprócz konieczności utrzymywania ich przez całe społeczeństwo, jeszcze bardziej demoralizuje. Są wręcz podwójnymi pasożytami społecznymi – po pierwsze jako więźniowie, a po drugie jako darmozjady.

Minister Jaki przedstawił sytuację tak, jakby rzeczywiście więźniowie żyli jak w sanatorium i nikt (a zwłaszcza zepsute rządy PO) wcześniej przez 27 lat III RP nie wpadł na pomysł, by ten stan zmienić – uzdrowić polskie więziennictwo i poważnie zacząć więźniów resocjalizować oraz nauczyć ich pracy. Co gorsza, nikt nawet nie pokusił się sprawdzić, jak rzeczywiście było do tej pory i jak jest teraz.

Nie takie obiboki

Tymczasem statystyki dotyczące zatrudnienia skazanych od 2001 r., dostępne na stronach Służby Więziennej, przedstawiają nieco inny obraz niż zrobił to minister Jaki.

W 2015 r. zatrudnionych było aż 35,5 proc. skazanych, co znaczy, że nie 70, ale 64,5 proc. więźniów pozostawało bez pracy. A jeśli przyjrzeć się bliżej przyczynom niezatrudnienia osadzonych i wyłączyć inne przyczyny, jak na przykład niezdolność do pracy, okazuje się, że wskaźnik bezrobocia wśród osadzonych wynosi nie 64,5 ale… 27,5 proc. [1].

W rzeczywistości propozycji zatrudnienia jest mniej niż chętnych, o czym wie każdy więzień. Skazani zresztą garną się do pracy. Czas odsiadki szybciej wtedy mija, nuda mniej doskwiera, szanse na przedterminowe zwolnienie rosną, a dodatkowo można zarobić parę groszy, chociażby na pokrycie zobowiązań alimentacyjnych czy papierosy w więziennej kantynie. To dlatego więźniowie zwracali się w sprawie braku możliwości pracy do Rzecznik Praw Obywatelskich, która równo rok temu podejmowała interwencję w tej kwestii.

Jak to jednak możliwe – skoro więźniowie chcą pracować, dlaczego bezrobocie w tej grupie nadal wynosi niemal 30 proc.? Zacznijmy od tego, że spośród wszystkich zatrudnionych więźniów w zeszłym roku tylko 10 tys. osadzonych było zatrudnionych odpłatnie, a reszta, czyli ponad 14 tys., nieodpłatnie, to znaczy przez samorządy lokalne i organizacje non-profit. Jeszcze w 2008 r. proporcje były zupełnie inne – 21 tys. więźniów pracowało odpłatnie, a tylko 7 tys. nie otrzymywało wynagrodzenia. Skąd ta zmiana?

Przyczyną jest wyrok Trybunału Konstytucyjnego P 20/09 z 23 lutego 2010 r., w którym TK orzekł, że pracujący więźniowie muszą dostawać przynajmniej płace minimalne. Ówczesny art. 123 §2 kodeksu karnego wykonawczego pozwalał płacić im tylko połowę. A więc do 2010 r. pracodawcom opłacało się zatrudniać więźniów, ponieważ stanowili tanią siłę roboczą. Orzeczenie TK spowodowało spadek liczby kontrahentów zewnętrznych zatrudniających więźniów z prawie 7 tys. w 2008 r. do 2 tys. w 2015 r. Pracodawcy zrezygnowali z zatrudniania więźniów, bo zwyczajnie przestało im się to opłacać.

Jeśli więc Minister Jaki chce wprowadzić jako zachętę 40-procentową ulgę dla przedsiębiorców zatrudniających więźniów, jej koszt zostanie przeniesiony na budżet państwa, czyli na podatnika. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by ulga ta została pokryta ze wspomnianego Funduszu, jeśli mają się w nim jeszcze znaleźć środki na budowę hal i utrzymanie więźniów. Zresztą nie jest tak, że do tej pory ulgi nie było. Była, ale wynosiła „tylko” 20 proc., najwyraźniej zbyt mało dla potencjalnych pracodawców.

To tym bardziej zaskakujące, że dla pracodawcy zatrudnienie więźnia powinno być atrakcyjne nie tylko ze względów finansowych. Więzień jest pracownikiem nie tylko tanim, ale też bardzo wygodnym. Pracodawca nie musi płacić składek zdrowotnych, negocjować ze związkami zawodowymi, nie grożą mu strajki. Więźniowie pracują tyle, ile mi się każe, nie domagają się podwyżek, nie zawalają pracy z powodu problemów rodzinnych i nie biorą urlopów.

Skoro więc praca na rzecz samorządów już jest, ulgi oraz idea więźnia jako idealnej posłusznej i taniej siły roboczej też, trudno doprawdy dostrzec, co jest innowacyjnego w nowym programie.

Rewolucja?

Jaki jest więc rzeczywisty cel programu „zagonienia” więźniów do pracy? Czy oprócz populistycznych haseł obniżania kosztów nie chodzi też, przy okazji, o stworzenie zastępów taniej siły roboczej gotowej konkurować na rynkach globalnych z Chinami czy Bangladeszem?

Nie jest to tak absurdalny pomysł, jak się wydaje. Dobrym przykładem są Stany Zjednoczone, które właśnie taki system stworzyły. Połączenie „twardej” polityki karania więzieniem za nawet drobne przestępstwa z neoliberalną agendą, doprowadziło do stworzenia ponad 2-milionowej armii więźniów gotowych (zmuszonych) pracować za darmo dla wielkich korporacji (i rządu), które dzięki temu nie muszą przenosić produkcji do krajów Trzeciego Świata. Mają taki przecież u siebie.

Więźniowie pracują w rolnictwie, produkcji mebli, zaopatrzeniu armii, call centers, a nawet szyją bieliznę dla Victoria’s Secret. Szacuje się, że na pełny etat pracuje od 600 tys. do 1 mln więźniów za (symboliczne) wynagrodzenie rzędu 0,9–4,7 dolara dziennie (więźniowie stanowi) i 0,2–1,25 dolara za godzinę (więźniowie federalni). Nie bez przesady można ich nazwać niewolnikami XXI w. Poszczególne stany co rusz prześcigają się w pomysłach, jak wykorzystać potencjał tych „niewolnych” rąk do pracy, na przykład posyłając ich na plantacje (Arizona, Georgia), gdzie w wyniku zaostrzenia polityki imigracyjnej zaczyna brakować chętnych do pracy nielegalnych imigrantów z Ameryki Łacińskiej.

Doprowadziło to do sytuacji, w której zarówno władze publiczne, jak i prywatny sektor mają żywotny interes w utrzymaniu absurdalnie wysokiej liczby więźniów (Stany Zjednoczone są pod tym względem światowym liderem), ponieważ jest to zwyczajnie opłacalne. Także dlatego, że amerykański rząd również subsydiuje pracodawców zatrudniających więźniów 40-procentową ulgą i również zapewnia im hale produkcyjne.

Nie tylko praca

Oczywiście przesadą byłoby zamartwianie się, że jeśli praca więźniów jest aż tak opłacalna dla kapitalizmu, to pracodawcy przeniosą wszystkie możliwe miejsca pracy do nowych, wspaniałych hal Jakiego i po wyjściu na wolność więźniowie nie będą mogli znaleźć pracy, bo już jej po prostu nie będzie.

Warto jednak pamiętać, że palącym problemem polskiego więziennictwa nie jest brak pracy dla więźniów, lecz przeludnienie więzień. Jeśli chcemy, żeby więźniowie mniej kosztowali budżet państwa, zmieńmy politykę karną. Nie licząc krajów byłego ZSRR, jesteśmy krajem o najwyższym wskaźniku prizonizacji w Europie! I do tego poziomu doszliśmy dokładnie 15 lat temu, gdy ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński.

Praca owszem resocjalizuje, ale nie każda (nieludzka, niewolnicza, poniżająca – raczej nie). Nie trzeba sięgać pamięcią do radzieckich łagrów, ale spójrzmy chociaż na dzisiejsze Stany Zjednoczone, skąd, jak się okazuje, Minister Jaki czerpie inspirację.

A znając rozmach „dobrej zmiany” w innych sferach życia społecznego, sławę obecnego szefa resortu sprawiedliwości – najtwardszego szeryfa i mistrza populizmu penalnego – tudzież gorliwość jego zastępcy, boję się, że moje obawy nie są do końca bezpodstawne. Co więcej, duże społeczne poparcie dla idei resocjalizacji przez pracę może prowadzić do obojętności, a nawet ślepoty na ewentualne nadużycia i eksploatację więźniów.

I zanim padną zarzuty o naiwną obronę „bandziorów” czy „zwyrodnialców”, weźmy pod uwagę, że celem kary więzienia jest nie tylko kara właśnie, ale także jakiś pomysł na ponowne włączenie tych ludzi do społeczeństwa. Program ministra sprawiedliwości nie tylko nie będzie opłacalny, ale najpewniej nie spełni także drugiej ze złożonych obietnic – lepszej resocjalizacji skazanych.

Przypis:

[1] Statystyka Centralnego Zarządu Służby Więziennej za 2015r., tab. 46, 49.

 

  • Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Try Jimmy; źródło: Pixabay.com