Dom Wydawniczy Rebis zdecydował się ostatnio na zainicjowanie Serii Brazylijskiej, w której mają pojawiać się prozatorskie dokonania autorów pochodzących z największego państwa Ameryki Południowej. Najpierw wydano „Brodę zalaną krwią” Daniela Galera, zaraz potem „Symfonię w bieli” Adriany Lisboi, w końcu w księgarniach pojawił się „Xangô z Baker Street” Jô Soaresa. Decyzja o stworzeniu serii, a przez to wykorzystanie popytu na literaturę iberoamerykańską, to bardzo dobra wiadomość. Zwłaszcza, że jedynym powszechnie kojarzonym dzisiaj w Polsce brazylijskim pisarzem jest Paulo Coelho.

Suwinski_okładka

Pomimo że sama inicjatywa jest ze wszech miar słuszna, zastanawia klucz, według którego dobierane są powieści. Nie wszystkie bowiem są najlepszą wizytówką brazylijskiej literatury. Dobrym tego przykładem jest ostatni tom w serii, a więc „Xangô z Baker Street” Soaresa. Powieść ma co prawda mocne strony, ale jako całość rozczarowuje. To rozczarowanie jest tym większe, że nad polskim tłumaczeniem pracował wybitny specjalista – Wojciech Charchalis, który odpowiada m.in. za niedawny przekład „Don Kichota” Cervantesa. Tymczasem powieść Soaresa przypomina regionalną południowoamerykańską potrawę, przygotowaną przez niezbyt biegłego kucharza. Danie ma oryginalny smak, z akcentami, które są naprawdę godne uwagi, ale przez pomieszanie nieoczywistych składników w nieodpowiednich proporcjach jego konsumpcja grozi ostrym bólem brzucha. Rzućmy zresztą okiem na poszczególne ingrediencje.

„Xangô…” to niekonwencjonalna kontynuacja opowiadań o Sherlocku Holmesie, w której pojawiają się zarówno postacie fikcyjne, jak i autentyczne. Akcja rozgrywa się pod koniec XIX w. w Rio de Janeiro. Dobrej przyjaciółce Piotra II, ówczesnego cesarza Brazylii, skradziono skrzypce Stradivariusa. Ich złodziej dokonuje serii krwawych morderstw na młodych dziewczętach. Odgrywająca w powieści niemałą rolę Sarah Bernhardt, francuska aktorka i wielka sława tamtego okresu, oferuje pomoc w rozwiązaniu zagadki i zaprasza do Brazylii angielskiego detektywa. Holmes i doktor Watson podejmują wkrótce współpracę z inspektor miejscowej policji Mello Pimentą, która ostatecznie ma doprowadzić ich do odkrycia tożsamości złodzieja i mordercy.

Jô Soares jest przede wszystkim popularnym brazylijskim komikiem prowadzącym talk-show i to właśnie jego zamiłowanie do satyry kształtuje charakter powieści. Mamy tu do czynienia z przygodami Sherlocka w wersji mocno parodystycznej, co może nie spotkać się ze szczególną aprobatą ze strony wielbicieli opowiadań Arthura Conan Doyle’a. Podporządkowany nieubłaganym prawom komedii, detektyw jest niezdarny, kochliwy, nieustannie wtrąca głupawe komentarze, a niezawodna dotychczas metoda dedukcji nagle zaczyna mocno szwankować. Po kilkudziesięciu stronach nie jest już żadnym zaskoczeniem, że Holmes nie potrafi odróżnić zabrudzenia po jajku od złotej broszki, ani plamki krwi od śladu po jodynie. Zwłaszcza, że schemat, na którym zbudowany jest żart, powtarza się kilkukrotnie. Parodiowanie opowiadań o Holmesie samo w sobie nie jest być może złym rozwiązaniem, ale powieść naszpikowana jest żartami niespecjalnie wyrafinowanymi, które stają się męczące. Wiele zależy oczywiście od tego, co kogo śmieszy. „Xangô…” jest wyraźnie slapstickowe, a od „brazylijskiego Lettermana” spodziewałbym się nieco lżejszego dowcipu.

Jeszcze bardziej zastanawiające jest to, że tę w gruncie rzeczy komediową powieść Soares postanowił dodatkowo unurzać we krwi w sposób wyraźnie przesadzony i zupełnie bezsensowny. Krwawych zbrodni, których zagadkę rozwikłać próbuje Holmes, nie powstydziłby się sam Hannibal Lecter. Tymczasem autor bez żadnych skrupułów dostarcza czytelnikowi realistycznych szczegółów każdego morderstwa, co niewątpliwie pozwala nadrobić stracone lekcje anatomii. Następnie ochoczo opisuje kanibalistyczne zamiłowania zabójcy:

Carolina już leży martwa na ziemi, kiedy on przyklęka, otwiera jej brzuch od góry do dołu, wyrywa jeszcze ciepłą wątrobę i łapczywie rozmazuje ją sobie po twarzy. Liże i wciąga nozdrzami zapach lepkiego organu. Nie czuje obrzydzenia, przeciwnie, słodkawy zapach krwi sprawia, że targa nim gwałtowny spazm rozkoszy.

Sugestywne przedstawienia rozcinanych tkanek są całkowicie nieuzasadnione, wziąwszy całą powieść, a dodatkowo są niespójne z elementami humorystycznymi. Nieustanne przeskakiwanie od komedii do horroru skutkuje np. „uroczą sceną”, w której bohaterowie, w wyraźnie slapstickowy sposób, przerzucają między sobą wątrobę jednej z ofiar, by ukryć jej brak przed ojcem martwej dziewczyny. Zamiast spodziewanej powieści detektywistycznej dostajemy żywiołową komedię grozy. Miał być Sherlock Holmes, a jest Benny Hill – w kaszkiecie, na planie „Wściekłych psów” Tarantino.

Rio de Janeiro, Aleja Rio Branco i Teatr Miejski ok. 1909 r. Autor: Marc Ferrez, źródło: Wikimedia Commons.
Rio de Janeiro, Aleja Rio Branco i Teatr Miejski ok. 1909 r. Autor: Marc Ferrez, źródło: Wikimedia Commons.

Jak wspomniałem na początku, w powieści Soaresa znajdziemy jednak również fragmenty, które są naprawdę dobrą literaturą. „Xangô…” to momentami całkiem udany portret literacki XIX-wiecznej Brazylii. Soares wprowadza opisy ówczesnej mody, brazylijskich potraw, zwyczajów, historii, życia literackiej bohemy i egzystencji na marginesie społeczeństwa. Opowiada o niewolnictwie, poławianiu rekinów i obrzędach religijnych rdzennych mieszkańców Brazylii. Znajdziemy strony, na których tekst jest złożony tak, by imitował fragmenty gazet wydawanych w tamtym okresie, co pozwala rozbudować dodatkowo tło historyczne powieści. Brazylijczyk na tyle zręcznie posługuje się piórem, że potrafi przybliżyć tropikalny klimat odległego – przestrzennie i czasowo – Rio, zwłaszcza, że akcja powieści dzieje się w autentycznych lokalizacjach – w miejskich ogrodach Passeio Público, w cesarskim mieście Petrópolis, na licznych lokalnych placach, w kawiarniach i teatrach:

Dla podróżnego przybywającego oceanem widok miasta São Sebastião do Rio de Janeiro był olśniewający. Całe wybrzeże, pokryte bujną roślinnością, było ozdobione palmami kokosowymi, sapucaias, muricis i innymi drzewami, nigdy nawet niewyśnionymi przez Europejczyka. Kiedy statek przepływał przez redę i wpływał do zatoki Guanabara, pomiędzy wyspą Governador i Głową Cukru, przed podróżnym stopniowo wyłaniały się dzielnica Botafogo, Catete i Glória, w których już zaczynały się pojawiać pojedyncze wysokie budynki. Woda roiła się od małych łodzi witających duże statki pasażerskie, a ich marynarze wznosili powitalne okrzyki. Pomiędzy Wzgórzem Zamkowym i São Bento w oddali można było dostrzec dachy centrum miasta, ale najbardziej zwracała uwagę przyjeżdżającego biel plażowego piasku.

Tym większa szkoda, że fragmenty przybliżające kontekst historyczny, kulturowy i przyrodniczy zostały ograniczone, by ustąpić miejsca przewidywalnym dowcipom i bezsensownej brutalności. „Xangô z Baker Street” mogłoby być całkiem udaną powieścią historyczną. Niestety, otrzymaliśmy nieudaną komedię grozy, w której komedia jest infantylna, a groza niesmaczna. Jeśli miałbym znów użyć kulinarnej metafory, powiedziałbym, że Soares postanowił wrzucić do swojej literackiej potrawy wszystkie składniki, które miał pod ręką. Ten brazylijski bigos nie jest jednak tak pożywny, jak się zapowiadał.

 

Książka:

Jô Soares, „Xangô z Baker Street”, tłum. Wojciech Charchalis, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2016.