„Powrót” Bena Shepharda ukazał się w 2010 r. Polskie tłumaczenie jest spóźnione tylko o kilka lat. Książka opowiada o pomocy międzynarodowej dla dipisów (displaced persons), czyli osób, które w wyniku wojny znalazły się poza swoim krajem i potrzebowały wsparcia, aby odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Termin ten powstał w zaciszu gabinetów eksperckich na początku lat 40. ubiegłego wieku, a został spopularyzowany przez – jak to pisze Shephard – „plejadę lewicowych intelektualistów”.
Po zakończeniu II wojny światowej doszło do prawdziwej „powodzi nomadów” – ok. 12 mln więźniów, robotników przymusowych oraz jeńców znajdowało się na terytorium Niemiec i należało się nimi w ten czy inny sposób zająć. Według pierwszych „dipisologów” w proces ów nie mogły skutecznie zaangażować się podmioty prywatne: „Kapitalistyczny leseferyzm i system państw narodowych uległy załamaniu. W ich miejsce potrzeba więcej planowania”. Tak powstała UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration – Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy) – de facto główna bohaterka książki Shepharda.
Reportaż historyczny
„Powrót” stanowi przykład reportażu historycznego – hybrydowej formuły pisarskiej, która trafia głównie w gusty niezawodowych historyków. Na ponad pięciuset stronach Shephard przedstawia barwną panoramę losów dipisów – od momentu znalezienia się na terytorium Niemiec w czasie trwania wojny do ich exodusu po wygaśnięciu konfliktu. „Powrót” to także znakomita analiza instytucjonalna, krytyczne ujęcie dziejów UNRRA – zarówno jej aktywności w obozach, jak i chaosu w centrali. Na kartach książki pojawiają się setki postaci – politycy z pierwszych stron gazet, aktywiści organizacji niosących pomoc, dziś już nieco zapomniani (m.in. Robert Jackson, Raphael Cilento, Frederick Morgan, Fiorello H. La Guardia). Shephard charakteryzuje ich działalność. Cytuje mnóstwo źródeł, dokumentów historycznych, świadectw oral history. Jego praca jest akceptowalna pod względem faktografii, a przy tym nie przytłacza czytelnika ciężarem aparatu naukowego i dywagacji akademickich. Autor operuje językiem nieskomplikowanym i eleganckim, pisze ze swadą, dzięki czemu jego książka jest przystępna dla każdego. Shepard nie stroni od własnych, często kategorycznych i niepoprawnych politycznie ocen. Unika jednak prezentyzmów, bezpośredniego odnoszenia przedstawianych wydarzeń do kontekstu współczesnego.
Odejście od tej zasady, słusznej z perspektywy historyka, wydaje się dziś konieczne. Śledząc losy dipisów, większość czytelników machinalnie pochyla się nad losami migrantów zalewających twierdzę Europa w drugiej dekadzie XXI w. Co prawda, obecnie Europa nie musi zszywać powojennych ran. Nie musi odpokutować za nienawiść i okrucieństwa. Nie musi pomagać. W 1945 r. było jednak podobnie. Nikt nie musiał nikomu nieść pomocy. Mimo to powstała UNRRA i IRO (International Refugee Organization – Międzynarodowa Organizacja Uchodźców), zrealizowano plan Marshalla. W XXI w. niewielu polityków jest gotowych wystąpić z podobnymi inicjatywami, gdy ma świadomość, że wdrożenie programów pomocowych oznaczać będzie fiasko w kolejnych wyborach.
Paragraf 22
U kresu II wojny światowej – jak obecnie – inicjując dyskusję pomocową, polegano na wcześniejszych doświadczeniach (głównie amerykańskich eksperymentach etatystycznych w ramach New Deal), zupełnie nieprzystających do grozy sytuacji. Stawiano na dyletantów, megalomańskich biurokratów pozbawionych rozeznania w terenie, wierzących, że konflikty wygasają z dnia na dzień. Innym archetypem pracownika UNRRA był żołnierz przypadkiem oddelegowany do obozu dla dipisów, który najczęściej nie miał pojęcia, jak budować relacje z cywilami bez ich musztrowania i szprycowania rozkazami. Nie brakowało także malwersantów, zbijających fortuny na systemie pomocy. Najgorszym sortem zwykle okazywały się jednak osoby o „rozmarzonym wyrazie twarzy, typowym dla opętanych wizją radykalnego zmieniania świata”. Ciekawe, który z tych typów odpowiada profilowi pracowników Frontexu?
Analogii między latami 40. a współczesnością jest więcej. Alianci, organizując system wsparcia dla dipisów, na początku nie mieli pojęcia o Holokauście. Nagminnie mylili pojęcia pracy przymusowej i eksterminacji. Bagatelizowali także skalę rozkładu więzi społecznych, skupiając się na spustoszeniach stricte materialnych. Podobnie dziś włodarze w Brukseli konsekwentnie ignorują relacje o genocydzie w Syrii i gubią się w rozróżnieniach między uchodźcą, azylantem a migrantem ekonomicznym. Nadal łatwiej jest wznosić kolejne mury lub nakładać embargo (mające zaskakująco wiele wspólnego z systemem blokad w okresie II wojny).
Także spojrzenie na migrantów niewiele się zmieniło – patrzono na nich jak na tsunami bezrobotnych, którzy mogą albo przyspieszyć tempo wzrostu gospodarczego, albo pozbawić pracy autochtonów. Empatii w tej wizji próżno się doszukiwać. Dostrzec w niej można za to kryteria nieomal eugeniczne: dobieramy zdrowych, wykształconych, sprawnych na ciele i umyśle, żeby „odnowić masę genetyczną” i „zastąpić świeżą krwią”. Resztę, w tym ich rodziny, spychamy poza nawias rezerwuaru taniej siły roboczej i – tym samym – społeczeństwa. Niech wracają do siebie! Według tych schematów (tzw. procedura screeningu, czyli przesiewu) po wojnie działali m.in. Brytyjczycy, Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy. Jak widać, nastroje antyimigranckie to nic nowego w dziejach „nacji ucywilizowanych”.
Kolejne podobieństwo: rozmycie się prostego podziału na ofiary i sprawców. W 1945 r. zastanawiano się, jak pomóc Niemcom, czy możliwe jest oddzielenie nazistów od osób Bogu ducha winnych. Obecnie za to prześwietla się paszporty Syryjczyków, testując, czy chrześcijanie aby na pewno nie są alawitami. Technika poszła do przodu, dylematy pozostały te same.
Inny czynnik: motywowana politycznie niechęć dipisów do powrotu do ojczyzn. Wizja zamieszkania po wschodniej stronie tego, co wkrótce określono mianem żelaznej kurtyny (czyli: wcielenia do wojska lub zesłania do syberyjskich kopalń węgla), wywoływała u uchodźców paniczny strach i agresję – identyczne z odczuwanymi przez Erytrejczyków czy obywateli Sudanu Południowego, transportowanych z powrotem do Afryki. W 1945 r. dipisi błagali o zgodę na osiedlenie na zachodzie Europy, a tymczasem „Amerykanie wciąż nie potrafili pojąć, czemu uchodźcy przeznaczeni do repatriacji woleli przegryzać sobie nawzajem tętnice szyjne niż jechać do ZSRR”.
A same przesłanki pomocy? UNRRA – mimo szczytnych deklaracji – była instrumentem polityki mocarstwowej. W połowie XX w. Stany Zjednoczone – kluczowy dawca pomocy – traktowały ją jako narzędzie realizacji swoich planów na okres powojenny i sposób odizolowania ZSRR. Każdy dolar przekazany w ramach pomocy humanitarnej zwiększał szansę zbudowania międzynarodowej, antysowieckiej koalicji. Do tego – Amerykanie najchętniej pomagali sojusznikom i narodom mającym wpływy w Kongresie, przede wszystkim Bałtom i Żydom. Czy UNHCR (United Nations High Commissioner for Refugees – Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców) działa dziś inaczej? Mieszkańcy Demokratycznej Republiki Konga, Republiki Środkowoafrykańskiej i dziesiątek innych krajów udzielą na to pytanie klarownej odpowiedzi.
Dipisi, niczym współcześni uciekinierzy z Lewantu i Afryki, wegetowali w obozach przejściowych, stając się kartą przetargową w walkach o wpływy polityczne. Nikogo nie interesował ich los – liczyły się głosy wyborców i gospodarka emocjami politycznymi wyzwalanymi przez falę uchodźców. Stare definicje – mniejszości narodowych i religijnych, uchodźców – wymagały natychmiastowej aktualizacji w debacie publicznej. Nikt jednak nie próbował ich zrewidować – to zbyt ryzykowne. Każda z grup Obcych tworzyła własną opowieść i własną pamięć o traumie. Wpisanie tych narracji w dyskurs korespondujący z architekturą moralną Starego Świata okazał się karkołomnym wyzwaniem.
Do tego dochodzą przykłady zwykłej zdrady społeczności międzynarodowej, o których trudno zapomnieć. Tym bardziej warto zastanowić się, kto dziś podzieli los tysięcy Kozaków i Jugosłowian, deportowanych przez państwa Zachodu w ręce Stalina i Tity. Kurdowie? A może Somalijczycy – ci przecież są sunnitami, czyli zapewne „wyznają” terroryzm.
Polaków portret Shepharda
Na koniec słów kilka o polskich dipisach. Jaki zbiorowy portret naszych rodaków – a w Niemczech przebywało ich, jak pisze historyk Jakub Tyszkiewicz w zgrabnym posłowiu do książki, 1,9 mln – zrekonstruował Shephard? Przypomina on obrazy Hieronima Boscha.
Głównym źródłem dla Shepharda były relacje z „czyśćca”, czyli obozu w Wildflecken. Jego polscy mieszkańcy to ludzie pełni sprzeczności, przechodzący od frustracji i apatii do nastrojów euforycznych, a nawet do żądzy odwetu. Dla pracowników pomocowych: kochani, ale bardzo męczący. Dumni, honorowi, do granic absurdu przywiązani do tożsamości narodowej i niezborni do samodyscypliny. Po otrzymaniu racji żywnościowych zjadali całe w okamgnieniu. Ich profil socjoekonomiczny – słabo wykształceni robotnicy przymusowi.
A w czasie wolnym? Mistrzowie bimbrownictwa, rekiny czarnego rynku, gotowi sprzedać wszystko i zawsze (czarny rynek, jak słusznie konstatuje Shephard – i co warto podkreślić – rozwijał się nie tylko z racji niedoborów towarów czy „charakterów narodowych”, ale także z powodu sztywnej polityki gospodarczej aliantów). Polacy odpowiadać mieli – razem z dipisami z ZSRR – za większość przestępstw popełnianych na terenach wyzwalanych przez aliantów. Na tzw. ziemiach odzyskanych bezwzględnie dążyli za to do zajęcia miejsca wysiedlanych Niemców.
I jeszcze jedna cecha naszych krajan: wrodzona nieufność – okazywana zarówno pracownikom UNRRA dystrybuującym środki pomocowe, przedstawicielom władz, jak i przywódcom społeczności obozowej. Nieufność, co widać na przykładzie ostatniego kryzysu migracyjnego, w narodzie nadal trwa.
Książka:
Ben Shephard, „Powrót”, przeł. Jan Dzierzgowski, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2016.