26 lipca, drugiego dnia konwencji Partii Demokratycznej, podczas której Hillary Clinton została oficjalną kandydatką tej partii na urząd prezydenta, Trump zwołał konferencję prasową. Wiele miejsca poświęcił w niej skandalowi wokół ujawnienia przez portal WikiLeaks 19 tys. e-maili z archiwum Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej. Z treści listów wynikało, że część partyjnej wierchuszki aktywnie działała na szkodę kampanii senatora Berniego Sandersa, co groziło poważnym konfliktem w łonie ugrupowania i tym samym osłabieniem pozycji Clinton. Amerykańskie służby specjalne oraz firma wynajęta do ochrony informacji przez Partię Demokratyczną już w tym czasie twierdziły, że ślady pozostawione przez hackerów jednoznacznie prowadzą do Rosji.

Tymczasem podczas swojego przemówienia Trump zwrócił się do Rosjan z prośbą: „Rosjo, jeśli mnie słyszysz, mam nadzieję, że jesteś w stanie znaleźć 30 tys. brakujących maili”. Kandydat Republikanów tym razem mówił o mailach, które miała na swoim serwerze Hillary Clinton w czasie sprawowania funkcji sekretarza stanu i które skasowała, uznając za prywatne. Nie po raz pierwszy po wypowiedzi Trumpa w amerykańskich mediach zawrzało. Nowojorski przedsiębiorca przekroczył kolejną granicę – jako kandydat na prezydenta poprosił obce mocarstwo o pomoc w pokonaniu swojej przeciwniczki, a na dodatek byłej szefowej amerykańskiej dyplomacji.

Wypowiedź Trumpa była oczywiście cynicznym kampanijnym zagraniem, mającym odwrócić uwagę od dobrze prowadzonej konwencji Demokratów. Miała również przypomnieć o aferze od miesięcy prześladującej Clinton, a wynikającej z jej decyzji, by tajne wiadomości przechowywać na prywatnym serwerze. Ale słowa Trumpa były też kolejną z całej serii wypowiedzi sugerujących, że w czasie jego ewentualnej prezydentury relacje Waszyngtonu z Moskwą będą wyglądały zupełnie inaczej.

Prezent od Putina

I tak w wywiadzie udzielonym „The New York Times” Trump zapowiedział, że w przypadku ataku ze strony Rosji udzieliłby pomocy państwom NATO, tylko jeśli uznałby, że one także „wypełniły swoje zobowiązania”. Podważył tym samym najważniejszą zasadę działania Sojuszu – bezwzględnego zobowiązania do obrony integralności terytorialnej wszystkich członków.

Następnie, podczas wspomnianej już konferencji prasowej, Trump nie tylko wezwał Moskwę do przejęcia maili Hillary Clinton, lecz zapowiedział także, że rozważyłby uznanie Krymu za część terytorium Rosji oraz zniesienie sankcji przeciwko Moskwie wprowadzonych po inwazji na Ukrainę. Jeszcze ciekawiej zrobiło się kilka dni później, kiedy w wywiadzie na antenie stacji ABC powiedział, że „ludzie na Krymie, z tego, co słyszałem, woleliby raczej zostać z Rosją, niż wrócić tam, gdzie byli”. Wpisał się w tym samym doskonale w narrację Kremla, zgodnie z którą aneksja Krymu była odpowiedzią na potrzeby „zwykłych ludzi”.

W tej samej rozmowie, przeprowadzonej 31 lipca, kandydat Partii Republikańskiej z całą stanowczością zapewniał, że Putin na pewno „nie wejdzie na Ukrainę”. Kiedy dziennikarz zwrócił mu uwagę, że wojska rosyjskie już na Ukrainie są, przyznał, że „w pewnym sensie” to prawda. Już po rozmowie tłumaczył, że chodziło mu o działania prezydenta Rosji w przyszłości, kiedy Trump będzie już prezydentem.

Jednocześnie Trump zapewniał, że nie ma żadnych związków z Władimirem Putinem i nie sądzi, by kiedykolwiek się z nim spotkał. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w przemówieniu podczas dorocznej konferencji konserwatystów CPAC (Conservative Political Action Conference) w marcu 2014 r. opowiadał o swoim pobycie w Moskwie, kiedy to rozmawiał ze „wszystkimi jego [Putina – przyp, red.] ludźmi”, a sam prezydent miał mu przysłać „piękny prezent” opatrzony „piękną notką”.

Mało tego, zaledwie kilka miesięcy temu, podczas jednej z debat prawyborczych, Trump zapewniał, że poznał rosyjskiego przywódcę „bardzo dobrze”, ponieważ wystąpili razem w tym samym odcinku programu publicystycznego „60 minutes”. Rzecz w tym, że i to twierdzenie okazało się nieprawdą – obaj panowie udzielili wywiadu do tego samego programu, ale rozmowy były przeprowadzane przez różnych dziennikarzy, na dwóch różnych kontynentach.

Marzenia o wieżowcu

Związki Donalda Trumpa z Moskwą nie sprowadzają się jednak do pozytywnych wypowiedzi na temat Władimira Putina. Jak przekonuje dziennikarz Franklin Foer, Trump wiele swoich projektów zrealizował za rosyjskie pieniądze. Kiedy na początku XXI w., po serii nieudanych inwestycji i bankructw, przestał być dla banków wiarygodnym kredytobiorcą, zaczął szukać „mniej konwencjonalnych” źródeł pożyczek. Zdaniem Foera pieniądze trafiały do spółki Bayrock Group, w którą zaangażowany był Trump, a którą kierował urodzony w Kazachstanie deweloper Tevfik Arif, w czasach sowieckich wysoki urzędnik w ministerstwie handlu. Dziennikarz opiera swoją relację na zeznaniach dawnej dyrektorki finansowej firmy, Jody Kriss, która oskarżyła byłego pracodawcę o oszustwa finansowe. Kriss utrzymuje, że za każdym razem, gdy spółka znalazła się w finansowych tarapatach, nagle w tajemniczy sposób pojawiały się pieniądze, a ich źródła sięgały Rosji i Kazachstanu.

Na tym jednak nie koniec. Kontakty Trumpa z rosyjskimi przedsiębiorcami i politykami sięgają zdaniem Foera jeszcze czasów pierestrojki, kiedy to miliarder próbował wejść na tamtejszy rynek, a jego marzeniem było podobno wybudowanie w Moskwie wieżowca podobnego do nowojorskiej Trump Tower. Te plany spełzły na niczym, ale kontakty pozostały. Dowodem na to mają być chociażby słowa syna Trumpa, Donalda jr., który otwarcie przyznawał, że „udział Rosjan w naszych aktywach jest więcej niż przeciętny”, a z Rosji płynie do Trumpów „dużo pieniędzy”.

Oczywiście żaden z wymienionych wyżej faktów nie może być dowodem na to, że Trump znajduje się pod bezpośrednim wpływem Kremla. Lecz wszystkie one łącznie z przeszłością jego doradców pokazują sieć zależności, które powinny budzić poważne zaniepokojenie. Zwłaszcza w państwach opierających swoje bezpieczeństwo na sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi w obawie przed Rosją.

Trump taki nie jest

W tym miejscu część komentatorów – niestety także w Polsce – skłonna jest bronić Trumpa, przekonując, że wszystkie jego wypowiedzi na temat Rosji to tylko cyniczne zagrywki, mające mu przynieść korzyści polegające na zwróceniu uwagi mediów (jak wyliczył magazyn „The Atlantic”, gdyby za dotychczas poświęconą mu przez media uwagę Trump miał zapłacić zgodnie ze stawkami reklamowymi, musiałby wydać… 2 mld dolarów).

Nie ma wątpliwości, że skandale to główne paliwo do tej pory napędzające kampanię Trumpa. Jednak z faktu, że kandydat prowokuje oburzającymi wypowiedziami, nie wynika, iż po ewentualnym zwycięstwie – na szczęście coraz mniej prawdopodobnym – nagle się uspokoi i zacznie zachowywać „bardziej po prezydencku”. A takie właśnie usprawiedliwienie nieustannie słyszymy od jego obrońców.

Wiązanie podobnych nadziei z osobą Trumpa jest błędne i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, jak mówił w rozmowie z tygodnikiem „New Yorker” Tony Schwartz, autor autobiografii Trumpa „The Art of the Deal”, kłamstwo jest dla tego człowieka „drugą naturą”. Trump kłamie nałogowo i to nawet w kwestiach, które łatwo zweryfikować – jak choćby w przypadku wspomnianego „wspólnego” występu w jednym programie telewizyjnym z Władimirem Putinem.

Po drugie, przekonuje Schwartz, kandydatem Partii Republikańskiej nie kieruje troska o dobro kraju, lecz wyłącznie o sławę i własny majątek – tym dwóm celom gotów jest podporządkować wszystkie inne. Kiedy tuż po Brexicie odwiedził swoje pola golfowe w Szkocji – pisze z kolei Franklin Foer – pochwalił decyzję Brytyjczyków o wyjściu z UE, ponieważ spadająca wartość funta przyciągnie więcej turystów do jego posiadłości.

Jeśli więc ktokolwiek liczy, że reprezentant Republikanów z czasem zmieni swoja retorykę, przestanie rzucać bezpodstawne oskarżenia, skończy z obrażaniem kolejnych grup i w imię dobra kraju przesunie się bliżej politycznego centrum, myli się. Innego Trumpa nie ma. Politycy na Kremlu z pewnością o tym wiedzą.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore [CC BY-SA 3.0 ]; Źródło: Wikimedia Commons