Rozprawmy się na wstępie z malkontentami. Ich narzekania, nie mówiąc o teoriach spiskowych, są co najmniej nie na miejscu. Organizatorzy na tegoroczną edycję OFF-a zaplanowali 69 występów artystów z przeróżnych zakątków świata. Zadziwiające byłoby więc, gdyby nie pojawiły się żadne problemy. Samoloty się spóźniają, a wykonawcy są niestety tylko ludźmi i też chorują, niezależnie od sezonu festiwalowego. Jeśli kogoś takie losowe zdarzenia gniewają na tyle, że musi swoje emocje wyładować publicznie na bogu ducha winnych organizatorach, polecam lekturę starożytnych stoików.
Traf więc chciał, że nie obejrzeliśmy jednej gwiazdy niedzielnej i dwóch sobotnich. Jednak nawet jeśli jeden artysta na dzień odwołał występ, do wysłuchania pozostawało 22. Trudno mi więc wykrzesać z siebie choć trochę empatii dla zwracających jednodniowe bilety. Za wielką uprzejmość organizatorów uznaję sam fakt, że je przyjmowali. Mieli pełne prawo odsyłać malkontentów z kwitkiem, co zresztą wyszłoby im na dobre. Bo było z czego wybierać zastępstwo dla nieobecnych idoli.
Do czego skacze „wymagająca publika”?
Na OFF 2016 nie zanotowano żadnej wpadki stricte artystycznej. Jasne, Show Me The Body pozostawili po sobie niedosyt, bo przylecieli z Nowego Jorku, by dać… dwudziestominutowy koncert. Daniel Avery popełnił kardynalny DJ-ski błąd, wpadając w sidła monotonii. Z kolei GusGus w okrojonym składzie już po raz kolejny w Polsce grzecznie odegrali te same szlagiery, nie zawracając sobie głowy urozmaiceniem materiału.
Jednak także z powyższych występów dało się coś wycisnąć. Co dopiero z ciekawszych, jak Willisa Earla Beala. Ten radykalny solista (rzadko można obserwować samotnego artystę na głównej scenie festiwalu) spolaryzował opinie publiczności. Jakby odtwarzanie całego akompaniamentu z telefonu mu nie wystarczało, zachowywał się do tego ekscentrycznie. Czasem tańczył, czasem tylko się miotał po scenie, a przede wszystkim zakazał oklasków. Miał jednak wytłumaczenie – chciał czuć się osamotniony, by lepiej wykonać swoje utwory. Te przekazywały bowiem cały wachlarz minorowych nastrojów, co stało czasem w sprzeczności z zachowaniem autora. Ten dysonans raczej nie był wynikiem braku doświadczenia artysty z kilkoma albumami na koncie. Może więc ciążył w stronę groteski czy teatru absurdu? Po tym koncercie dwie rzeczy są pewne: Beal lubi wzbudzać kontrowersje i dobrze wie, że jego największym atutem jest głos, który jako jedyny usłyszeliśmy na żywo.
Kontrowersje próbowała wywołać chyba też Jenny Hval, wplatając w swój koncert melorecytację tekstu o molestowaniu seksualnym na festiwalach. Trudno tu o polemikę – jest ono niedopuszczalne niezależnie od miejsca. Cały występ należy z pewnością do udanych, pomimo dosyć monotonnych podkładów. Są one jednak częściowo usprawiedliwione, miały nie rozpraszać uwagi skupionej na wokalistce, budującej specyficzną atmosferę przede wszystkim głosem. Porządne występy bez żadnych kontrowersji dali także klasycy shoegaze’u Lush czy Piotr Kurek jako Heroiny. Zaprawił on konwencje gatunkowe techno dziwacznościami autorskiej wrażliwości, dając koncert jeszcze w ramach gatunku, choć już raczej do słuchania niż tańca. Na wyróżnienia zasługują za to Jambinai za intensywność i umiejętność połączenia post-rocka i post-metalu z tradycyjnym koreańskim instrumentarium; Devendra Banhart za niepójście na łatwiznę i zagranie nie tylko hitów; Islam Chipsy za występ z fantazją i nagą piersią.
Zdarzyły się również występy tylko dobre. Takim okazał się wspólny set Andrew Weatheralla i Romana Flügela. Zresztą zgodnie z oczekiwaniami, bo organizatorzy dali tym dwóm DJ-om mającym kilkadziesiąt lat artystycznego doświadczenia ledwo 80 minut. Nic dziwnego, że nie rozwinęli w pełni skrzydeł. Pierwszy zaproponował stricte taneczne rytmy w rejonach klasycznego house’u, drugi zapuszczał się w bardziej deepowe rejony, lecz obaj dopiero się rozgrzewali. Szkoda, że wycofano z OFF-a sześciogodzinne sety, byłoby to idealne środowisko dla tego duetu.
Kiedy „wymagająca publika” grzecznie słucha?
Dużo więcej niż przydziałowej godziny nawet zatwardziali fani nie wytrzymaliby za to z Williamem Basinskim. Nie oznacza to, że jego występ był nudny. Minimalistyczny i transowy, na dodatek zaplanowany prawie na koniec całego festiwalu, wymagał skupienia, dyscypliny i kondycji. Wystarczy wspomnieć, że pierwszą połowę koncertu zdominował jeden loop, w którym i dokoła którego zmieniało się niewiele. Basinski wynagrodził jednak słuchaczy sowicie – w zamian za wytrwałość pozwolił oderwać się od ziemskich spraw i skupić tylko na muzyce.
Wyzwaniem był również odbywający się w ostatni dzień festiwalu koncert zespołu Księżyc. Materiał z drugiego albumu okazał się na żywo bardziej wymagający niż podczas słuchania w domowej wygodzie, zwłaszcza zamykające występ szesnastominutowe „Syreny”. Występ tego chyba najbardziej osobliwego projektu na polskiej scenie jest jednak wart każdego poświęcenia. Nikt inny tak nie gra, a zwłaszcza nikt inny tak nie śpiewa. Połączenie wpływów polskiego folkloru i XX-wiecznych wokalnych eksperymentatorów skutkuje niesamowitymi dialogami duetu wokalistek.
Koncerty Księżyca stają się więc ceremoniami na styku dawnego i współczesnego. Podobnej obrzędowości spodziewałem się po marokańskim The Master Musicians of Jajouka. W końcu sami przekonywali ze sceny, że wykonują muzykę liczącą 4 tysiące lat. Nawet jeśli korzystali z licentia poetica, faktem pozostaje, iż ich repertuar nie jest młody. Należy do tradycji muzyki sufickiej, a więc pomagającej mistykom wprawić się w religijny trans. W takim tonie utrzymana była pierwsza połowa koncertu. W drugiej, ku mojemu zdziwieniu, muzycy grający dotychczas na rhaitach (instrument przypominający obój), porzucili je dla fletów i skrzypiec, by do końca koncertu oddać się… folkowej potańcówce. Cóż, widocznie nie tylko „girls just want to have fun”, marokańscy górale-mistycy także. Niespodziewanie zapamiętam ten koncert jako nie tylko jeden z najciekawszych, ale i najbardziej roześmianych na OFF 2016.
Pozostaje do obsadzenia rozrywkowa galeria sławy, bo choć na tegorocznej edycji nie brakowało występów wymagających, uzupełniały je inteligentnie rozrywkowe. Lśni tu nazwisko Aty Kaka, który ponad 20 lat po nagraniu swojego jedynego albumu w końcu zbiera należne mu uznanie. Choć sam Ghańczyk przez okres zawieszenia muzycznej działalności nieuchronnie posiwiał, wciąż potrafi cieszyć się występem z dziecięcym wręcz entuzjazmem. A ten był zaraźliwy.
Więcej niż udane sety zawdzięczamy z kolei artystom zamykającym festiwalowe dni: DJ-owi Koze, Derrickowi Mayowi i Rødhådowi. Wybrali on różne strategie: Koze płynnie przeszedł od stricte tanecznego tech-house’u do bardziej klimatycznych utworów, by odesłać do domu publikę w rozmarzonych nastrojach. May i Rødhåd z kolei do ostatniego taktu nie pozwolili nikomu odpocząć. Rødhåd stworzył o wiele bardziej zróżnicowany set niż na zeszłorocznym Audioriver, ale to May zaskoczył świeżością. W końcu jego wytwórnia Transmat obchodzi w tym roku trzydziestolecie, a sam artysta współtworzył techno u zarania. Na nostalgię i szlagiery nie było jednak czasu. Całej trójce udało się wywołać żal, że festiwalowy „dzień” kończy się już o 3.10.
Koniec i bomba, a kto zwrócił, ten trąba
Czy trzeba dalej udowadniać, że kto oddał bilet z powodu pojedynczych odwołanych występów, zrzekł się możliwości zobaczenia świetnych, choć może mniej znanych, wykonawców? Artur Rojek w wywiadach pęka z dumy ze swojego przedsięwzięcia i ma ku temu powody. Choć OFF nie jest perfekcyjnie zorganizowany, pod względem kuratorskim zasługuje na pełne uznanie. Choroba kilku artystów tego nie zmieni, potrzeba jednak zrozumienia ze strony festiwalowiczów. W lokalnym magazynie znalazłem zapowiedź tegorocznej edycji jako wydarzenia dla „wymagającej publiki”. Pora spełnić oczekiwania i wymagać także od siebie.
Festiwal:
OFF 2016, 5–8 sierpnia 2016, Katowice.
*Ikona wpisu: materiały prasowe OFF festival