Tak można streścić komentarze, które posypały się po ogłoszeniu wyników tegorocznego Rankingu Szanghajskiego, jednego z najsłynniejszych zestawień najlepszych uczelni na świecie.

Wiele z tych wniosków wydaje mi się prawdziwych – polskie uczelnie, także te najlepsze, borykają się z wieloma bolączkami. Dotyka je „grantoza”, problemem jest finansowanie według liczby studentów, niskie umiędzynarodowienie, niejasny status doktorantów, brak menadżerów na stanowiskach kierowniczych. Tyle tylko, że Ranking Szanghajski o faktycznej jakości (i problemach) polskiej nauki nie mówi praktycznie nic. I to nie z wymienionych wyżej powodów wynika niska pozycja polskich uczelni.

Zacznijmy od tego, co chyba najbardziej rozpala emocje opinii publicznej, czyli od możliwości awansowania na lepsze miejsce. Otóż „polska nauka”, bez zmieniania swojej jakości, mogłaby w zasadzie bezproblemowo znaleźć się w drugiej setce Rankingu Szanghajskiego. Wystarczyłoby połączyć w jedną wielką uczelnię te warszawskie: Uniwersytet, Politechnikę i Uniwersytet Medyczny. To rozwiązanie proponuje były minister nauki, prof. Michał Kleiber. I już. Awans o dwie, trzy setki gotowy. Bez zmieniania jakości kształcenia, poziomu prowadzenia badań, nawet bez poprawy liczby publikacji przypadających na jednego pracownika. Wystarczy się połączyć. I gotowe. Bo Ranking Szanghajski promuje takie ogromne, wielobranżowe uczelnie. A gdybyśmy jeszcze dodali jakieś PAN-owskie instytuty, byłoby jeszcze lepiej. W tym rankingu, w innych niekoniecznie.

Co mierzy Ranking Szanghajski?

Tu dochodzimy do drugiej kwestii, chyba najważniejszej, czyli wiarygodności Rankingu Szanghajskiego jako narzędzia oceny jakości nauki i edukacji.

Warto zaznaczyć, że ten ranking jest tylko jednym z wielu światowych rankingów. Oprócz niego funkcjonują m.in. QS World University Rankings, wśród których występują także „podrankingi” tematyczne i regionalne (np. ranking w dziedzinie filozofii czy literatury angielskiej albo dla uczelni europejskich). I Ranking Szanghajski jest de facto takim „podrankingiem”, skoncentrowanym na naukach ścisłych i przyrodniczych. Wśród objętych nim dziedzin znajdują się Nauki Przyrodnicze i Matematyka, Inżynieria/Technologia i Informatyka, Nauki Rolnicze i o Życiu, Medycyna i Farmacja oraz – jakby na doczepkę – Nauki Społeczne. Oczywiście w wyszukiwarce można zaznaczyć kryterium dziedziny, ale dysproporcja na rzecz nauk typu „science” jest ogromna.

O skoncentrowaniu Rankingu Szanghajskiego na wybranych gałęziach nauki świadczy przede wszystkim to, że na 6 kryteriów oceny uczelni osobno ujęto: (1) liczbę publikacji w pismach „Science” i „Nature”, liczbę noblistów wśród (2) absolwentów i (3) pracowników (ale tylko z chemii, fizyki, fizjologii i medycyny oraz ekonomii, a także zdobywców Medalu Fieldsa z matematyki – za laureata literackiego Nobla uczelnia dostaje okrągłe zero punktów) i (4) liczbę zatrudnianych „wysoko cytowanych” naukowców według bazy Thomson Reuters. W bazie tej, dla odmiany, na 21 dziedzin jest tylko jedna niebędąca nauką ścisłą, przyrodniczą lub medyczną – „Social Sciences, general”. Wskazane cztery kryteria, premiujące uczelnie o profilu ścisłym, przyrodniczym i technicznym, odpowiadają za 70 proc. oceny! Pozostałe 30 proc. to (5) liczba wszystkich publikacji indeksowanych w Science Citation Index Expanded i Social Science Citation Index i (6) uzyskana ocena z powyższych kryteriów w przeliczeniu na 1 etat pracownika naukowego danej uczelni lub, jeśli nie ma danych o liczbie etatów w danym kraju lub uniwersytecie, po prostu ważone wyniki z 5 podstawowych kryteriów.

Widać wyraźnie, że na wysokie miejsce w rankingu mogą liczyć duże uczelnie (wszak ważna jest m.in. liczba publikacji – jej przeliczenie na 1 naukowca to tylko 10 proc. oceny), ściśle ukierunkowane na premiowane dziedziny, do których nie należą humanistyka i nauki społeczne.

Ranking Szanghajski, uznawany (gdy pojawiają się jego wyniki) za obiektywny miernik jakości uczelni, jest zatem po prostu zestawieniem uczelni według kryteriów wybranych przez władze Chińskiej Republiki Ludowej. Celem tworzonego od lat 90., a opublikowanego po raz pierwszy w 2003 r. rankingu miało być wsparcie chińskiej nauki w „dogonieniu” Zachodu i dokonanie znaczącego skoku cywilizacyjnego, pozwalającego Chinom współtworzyć światową naukę. Miał być użytecznym narzędziem dla tych, którzy nią zarządzają, pokazującym najważniejsze elementy składające się na sukces zachodniej nauki w kluczowych dla chińskiego rządu dziedzinach, do których badania literackie, refleksja nad światem czy naturą ludzką, a nawet ekonomia po prostu nie należą. Przykładem niech będzie fakt, iż prestiżowa London School of Economics znalazła się dopiero w trzeciej setce rankingu, podczas gdy w The Times Higher Education World University Rankings była na pozycji 17!

Założeniem twórców Rankingu Szanghajskiego było oparcie się na „obiektywnych” kryteriach ilościowych, znajdujących się w domenie publicznej, z których zapewne można będzie potem rozliczać menadżerów czy rektorów (wszak pomysł wyszedł z kręgów rządowych ChRL). A to, że twórcy metodologii nie byli ekspertami w zakresie badania jakości nauki czy edukacji, nie było już istotne.

Zapewne dlatego kryteria oceny zawierają sporo absurdów czy założeń niemających żadnego merytorycznego uzasadnienia. Na problem ten zwraca uwagę czczone przez autorów RS czasopismo „Science”. Jednym z przykładów może być kwestia miejsca pracy i studiów cennych dla pozycji w rankingu noblistów. „Science” wskazuje przykład Alberta Einsteina – w zależności od tego, czy „przypadnie w udziale” Uniwersytetowi Humboldta czy Wolnemu Uniwersytetowi w Berlinie (przed wojną była to jedna uczelnia), ten drugi zajmie miejsce 95. w rankingu, bądź spadnie aż do trzeciej setki. (poniżej setnego miejsca nie ma już indywidualnych pozycji, tylko przedziały 101–152, 153–201, 202–301 itd.).

Kolejnym dyskusyjnym kryterium jest wybór bazy Thomson Reuters, która – choć używana do rozmaitych zestawień w świecie nauki – jest jednak po prostu bazą firmy, która na jej prowadzeniu zarabia i to jest jej głównym zadaniem. Wybór konkretnych dziedzin nauki omówiłam wyżej, jednak jasno wskazuje on, że RS nie jest ogólnym rankingiem światowych uczelni, tylko raczej rankingiem tematycznym. Zapewne z tego względu wyraźnie uprzywilejowany jest w nim język angielski (co zapewne łączy się ze stosowaniem bazy TR – po prostu zawiera ona anglojęzyczne czasopisma). To z kolei sprawia, że uczelnie o silnej humanistyce, i tak niebranej pod uwagę przy obliczaniu co najmniej 70 proc. oceny, nie dostaną też punktów za publikacje w językach narodowych czy konferencyjnych (poza angielskim – hiszpański, francuski i niemiecki). A przecież dla badaczy filozofii niemieckiej naturalne i sensowne jest publikowanie po niemiecku, a literatury francuskiej – po francusku. To w nich prowadzi się badania, upowszechnia ich wyniki, dyskutuje na konferencjach. Ale trudno byłoby ująć to w bazach i algorytmach, więc lepiej po prostu pominąć.

W zestawieniu Rankingu Szanghajskiego nie uwzględniono także jakości kształcenia, wyrażanej np. poprzez liczbę studentów przypadających na jednego promotora, dostęp do bibliotek i baz on-line czy warunków lokalowych. Ponieważ celem powstania rankingu był skok cywilizacyjny chińskiego tygrysa w skali światowej, próżno szukać tego, co zapewne najbardziej interesuje potencjalnych studentów, czyli wskaźnika obrazującego szanse na rynku pracy, jakie daje podjęcie studiów na danej uczelni (co ujmuje ranking Timesa).

Czy to znaczy, że jest dobrze?

Poddając krytyce Ranking Szanghajski, nie chcę powiedzieć, że polska nauka i edukacja akademicka mają się świetnie. Tak nie jest i każdy, kto ma z nimi styczność, zapewne to potwierdzi. Jednak pozycja w zestawieniu naprawdę niewiele mówi o jej jakości. Zwykle narzekamy na zaściankowość polskiej nauki – w RS próżno szukać wśród składowych oceny umiędzynarodowienia badań, czyli jako uczestnictwa w międzynarodowych zespołach, wymian studenckich, zagranicznych staży, stypendiów, gościnnych wykładów. Czyli tego, co – krótko mówiąc – zapewnia świeżość myśli i pozwala na rozwój nauki rozumianej jako pewne wspólne dobro, a nie jedynie wskaźnik rozwoju kraju.

Oczywiście Harvard, Stanford, Berkeley, Oksford czy Cambridge to niekwestionowani liderzy w świecie nauki. Cieszyłabym się, gdyby w Polsce istniała uczelnia o takim potencjale, jakości kształcenia, poziomie prowadzonych badań. Jednak chciałabym, żeby receptą na podążanie wytyczaną przez nie drogą nie było połączenie wszystkich warszawskich czy krakowskich uczelni i PAN-u na dokładkę w jedną, tylko skorzystanie z dobrych wzorców, których w rankingu próżno szukać.

Wolności myśli i prowadzenia badań, przejrzystości, sposobu zarządzania kadrą, doceniania badań podstawowych czy prostego braku tolerancji dla ściągania. To naprawdę da polskiej nauce więcej niż dopisanie jakimś cudem któregoś z noblistów do portfolio którejś z uczelni.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Drflet [CC BY-SA 3.0]; Źródło: Wikimedia Commons