Ojcowie Założyciele postanowili bowiem, że prezydenta i wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych wybierają nie bezpośrednio obywatele, ale kolegium elektorów. Liczba głosów danego stanu zależy od jego wielkości, a głosuje się (z wyjątkiem dwóch małych stanów, Maine i Nebraski) zgodnie z zasadą „zwycięzca bierze wszystko”. Prezydentem zostaje kandydat, który zdobędzie 271 głosów elektorskich lub więcej – niekoniecznie zaś ten, na którego zagłosuje więcej Amerykanów. Sondaże ogólnokrajowe dają więc tylko ogólne pojęcie na temat panującego aktualnie trendu – tak naprawdę liczą się sondaże stanowe.

Epoka miażdżących zwycięstw prezydenckich skończyła się wraz z Ronaldem Reaganem, ostatnim prezydentem, który – jak wcześniej Nixon czy Johnson – byli zdolni wygrać we wszystkich lub niemal wszystkich stanach. Rosnąca polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa sprawiła, że wyborcy okopali się na swoich pozycjach i od dobrych kilkunastu lat w co najmniej trzydziestu stanach, tzw. „czerwonych”, republikańskich, i „niebieskich”, demokratycznych, wynik wyborów prezydenckich jest znany z góry. Np. republikańscy kandydaci pojawiają się w „czerwonych” stanach wyłącznie po to, żeby zebrać pieniądze na prowadzenie kampanii gdzie indziej – nie w „niebieskich”, bo wiedzą, że tam nie mają czego szukać – ale o „fioletowe” tzw. swing states, „chwiejne stany”, które decydują o wyniku wyborów: Wirginię, Kolorado, Iowę, Nevadę, Ohio i oczywiście Florydę, która zdecydowała o wyniku w roku 2000, walczy się do upadłego.

Ponieważ wyborcy tych stanów też zazwyczaj podzieleni są prawie po równo, w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby przekonać do siebie kilka procent niezdecydowanych – ledwie garstkę z dwustu parudziesięciu milionów uprawnionych do głosowania Amerykanów, którzy po paru miesiącach intensywnej kampanii nadal nie widzą różnicy między kandydatami. Nic zatem dziwnego, że frekwencja w wyborach prezydenckich od lat utrzymuje się na poziomie pięćdziesięciu kilku procent, a najniższa jest przeważnie w stanach „jednokolorowych”, gdzie kampania prezydencka przypomina raczej turniej koszykówki na olimpiadzie – średnio ekscytujące zawody rozgrywane co cztery lata gdzieś hen, daleko, w których zwycięzca i tak jest z góry znany.

Tegoroczna kampania jest wyjątkowa z wielu powodów także dlatego, że liczba zawodników znacząco wzrosła. Trump z właściwą sobie buńczucznością zapowiadał, że za sprawą jego niezwykłej osobowości do gry wejdą stany od dawna uznawane za bezpieczne, jak jego rodzinny Nowy Jork, który ostatni raz zagłosował na Republikanina w roku 1984. Przede wszystkim jednak celował w stany „pasa rdzy”, ciężko doświadczone przez upadek przemysłu, np. Pensylwanię, Michigan, Wisconsin czy Ohio. Trump liczy na głosy rozczarowanych Demokratami białych mężczyzn z klasy robotniczej, którzy pomogli mu zdobyć republikańską nominację.

Najnowsze sondaże pokazują, że miał częściowo rację: po raz pierwszy od wielu lat zaiste zwiększyła się liczba konkurencyjnych stanów. Nie chodzi, oczywiście, o Nowy Jork (Clinton wyprzedza tam Trumpa o 20 proc.) – jego przechwałki na temat zwycięstwa w rodzinnym stanie należy traktować podobnie jak twierdzenia, że zagłosują na niego Afroamerykanie, mimo że w ostatnich sondażach poparcie dla niego deklaruje… 2 proc. z nich.

Chaotyczna kampania i agresywna retoryka Trumpa sprawiły, że choć przekonał do siebie pokaźną część „niebieskich kołnierzyków”, to zraża kolejne grupy wyborców: kobiety, mniejszości, niezależnych, resztki centrowych Republikanów. Clinton nie tylko prowadzi obecnie we wszystkich chwiejnych stanach, ale też w tych, do których odbicia Demokratom przymierzał się Trump. Co więcej, rywalizacja objęła stany od lat bezpiecznie republikańskie: Missouri, Arizonę czy Georgię. Ba, mówi się nawet o Utah, jednym z najczerwieńszych stanów w kraju, który ostatni raz zagłosował na Demokratę w roku 1964 – Mormoni są wprawdzie konserwatystami, ale dość powszechnie nie znoszą wulgarnego Trumpa, zwłaszcza od kiedy odciął się od niego uwielbiany w tym stanie Mitt Romney. Szanse na wygraną Hillary nie są tam wielkie, ale samo otwarcie przez jej sztab biura w Salt Lake City to znaczący sygnał.

Choć dziś liczby wskazują na to, że prezydentem zostanie Hillary Clinton, jej zwolennicy powinni uważać z nadmiernym optymizmem. Po pierwsze, do listopada jeszcze szmat czasu i nic jeszcze nie jest przesądzone. Po drugie, prawie wszystkie sondaże prawyborcze zaniżały poparcie dla Trumpa i podobnie może być w wyborach powszechnych. Po trzecie wreszcie, demokratyczni wyborcy w kluczowych stanach, którzy nastawieni są do Hillary niezbyt entuzjastycznie (a takich nie brakuje), jeśli będą przekonani, że kandydatka ich partii i tak wygra w cuglach, mogą zostać w domu, aby „nie brudzić sobie rąk”.

A o wyniku wyborów prezydenckich naprawdę może zdecydować zaledwie parę tysięcy głosów w kilku hrabstwach – Al Gore, kandydat demokratów, który w 2000 r. minimalnie przegrał z George’em Bushem, ma na ten temat coś do powiedzenia.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons