„Miles Davis i ja” (jedno z najbardziej niedorzecznych tłumaczeń tytułów tego roku; kim niby w tym filmie miałby być „ja” z oryginalnego „Miles Ahead”?) dotarł do Polski z rocznym opóźnieniem w stosunku do premiery amerykańskiej. Dawno temu dystrybutor wypuścił film na nośnikach DVD i Blue-ray, ale dopiero teraz do naszych kin wkracza ten autorski projekt popularnego aktora. Nakręcone za śmieszne pieniądze dziełko wyreżyserowane przez odtwórcę głównej roli w „Hotelu Rwanda” (2004) oraz pułkownika Rhodesa w serii filmów wytwórni Marvel Studios, jest de facto pokazem umiejętności aktorskich Dona Cheadle’a. Gigantyczna charyzma i monstrualne ego Milesa Davisa, które uczyniły go największym celebrytą w świecie jazzu, za pośrednictwem wykonawcy głównej roli przekładają się na potężną siłę grawitacyjną jego postaci w filmie. Wokół wielkiego i wielobarwnego jak Jowisz głównego bohatera krążą satelity postaci drugoplanowych, jednowymiarowych, nierzadko stereotypowych, a przecież odgrywanych przez nie lada aktorów (Ewan McGregor, Michael Stuhlbarg). Cheadle przyćmiewa ich bez wysiłku.
Don Cheadle idzie śladem Todda Haynesa, który w „I’m not there” pokazał, jak nakręcić surrealistyczny biopic. Reżyser debiutant w podobny sposób odwzorowuje stany umysłowe artysty w kryzysie. Przy okazji przekonuje: jeśli aktorowi marzy się rola jego życia, niech sam ją sobie wyprodukuje.
Portret artysty z czasów milczenia
„Miles Davis i ja” wydaje się składać z dwóch odrębnych części. Jedna przedstawia teraźniejszość doświadczonego muzyka, druga zaś jego wspomnienia. Paradoksalnie jednak to ta druga zrealizowana jest w bardziej realistycznej konwencji. Przeplatając je ze sobą w montażu, Cheadle miesza czasy i konwencje w sposób, który przypomina nielinearność „I’m not there” Todda Haynesa. Film z 2007 r. przedstawiał epizody z życia sześciu fikcyjnych muzyków, z których każdy inspirowany był odmienną sceniczną kreacją Boba Dylana. Wielość form i wcieleń, realizowanych w odmiennych stylizacjach, okazuje się tak śmiała, że właściwie prowadzi do stworzenia subgatunku filmowego: filmowej biografii artystycznej, która jest czymś zgoła innym od klasycznego biopicu.
Najsłynniejszy segment filmu Haynesa – w którym w rolę Dylana z epoki jego największej sławy i największego narkotykowego haju wcielała się Cate Blanchett – wydaje się bezpośrednią inspiracją dla zasadniczego wątku filmu Cheadle’a. Aktor i reżyser wciela się w nim w jazzmana złamanego, zbliżającego się w 1979 r. do piątego roku swojego milczenia. Miles Davis, który w latach 70. zaczął szokować swoją publiczność łączeniem elementów jazzu z muzyką rockową (użycie elektrycznej gitary i pianina), ostatni swój album dla wytwórni Columbia wydał w 1975 r. Kolejny wyszedł dopiero w 1981 r. – ten tajemniczy okres „pomiędzy” wydaje się Cheadle’a interesować najbardziej i w nim jego wizja realizuje się najlepiej – w odróżnieniu od mniej udanych retrospekcji.
W niedobrym dla Davisa roku 1979 Cheadle przedstawia swojego bohatera jako wrak człowieka. Samotny w swoim zaśmieconym domu niczym Charles Foster Kane w Xanadu (jest sam nawet, kiedy jego dziewczyna urządza imprezy z przygodnymi gośćmi), zniszczony przez narkotyki, kulawy jak Jakub po walce z aniołem, ze środowiskiem jazzowym kontaktuje się jedynie, dzwoniąc do audycji radiowej i grożąc didżejowi śmiercią, jeśli jeszcze raz zagra „Kind of Blue” – legendarne nagranie, znienawidzone przez twórcę dwadzieścia lat po tym, jak zostało skomponowane. Największym skarbem Milesa jest pęk kluczy, zamykających wszystkie jego miejsca odosobnienia przed osobami, którym muzyk nie ufa (czyli przed niemal wszystkimi), oraz ustnik od trąbki, w którą po latach, jak się wydaje, oduczył się dmuchać.
Strzelajcie do trębacza
Depresyjny spokój życia muzyka z trąbką zawieszoną na haku zaburza dziennikarz „Rolling Stone’a” (Ewan McGregor) – cwaniak i oszust. Nagłe zetknięcie z wypaloną legendą wywołuje nieoczekiwane wstrząsy – strzelaninę w siedzibie wytwórni płytowej Columbia – oraz pogoń za kokainą i zgubionymi taśmami nagraniowymi: wykwity epickiej symboliki opisującej poszukiwania skarbów przez herosa. Nagraniami zainteresowany jest z kolei pewien szemrany biały impresario (Stuhlbarg) oraz piekielnie zdolny młody trębacz (Keith Stanfield, grający Snoop Dogga w „Straight Outta Compton” z zeszłego roku).
Podróż Milesa Davisa i białego dziennikarza po mieście ogląda się jak adaptację nieznanego opowiadania Thomasa Pynchona w reżyserii Guya Ritchiego. Pretekstowy wątek gangstersko-detektywistyczny równie dobrze może być delirycznym snem otumanionego jazzmana. Zbiegi okoliczności na przemian ścielą przed Davisem prościutką drogę od sceny do sceny, to znów rozbiegają się zupełnie, zostawiając go zdezorientowanego. Artysta raz za razem natrafia na ślady swojej przeżytej sławy. Don Cheadle wraz ze współrealizatorami rzucają mu pod nogi kłody w postaci białych bogaczy, którzy „posiadają jego muzykę”.
W niedobrym dla Davisa roku 1979 Cheadle przedstawia swojego bohatera jako wrak człowieka. | Tomasz Rachwald
Dyrektor wytwórni wywieszający w windzie okładki jego najsłynniejszych płyt obok nagrań Boba Dylana czy rozpieszczony hipster dorabiający do kieszonkowego handlem narkotykami oraz zaciągający do łóżka dziewczyny z zastosowaniem jako przynęty szpanu na „Kind of Blue” – to postaci raczej antypatyczne. Gdzieś w tle rozgrywa się wspomnienie lat 50., kiedy Afroamerykanin pokroju Davisa mógł zostać pobity przez policjanta za to, że trzymał za rękę białą kobietę. Wątek rasowy poszerzany jest przez migającą w tle historię Jacka Johnsona, legendarnego czarnoskórego pięściarza, który został mistrzem świata wagi ciężkiej w 1908 r. i przez kolejnych siedem lat nokautował kolejnych pretendentów, wzywanych przez amerykańskie media do „uratowania honoru białej rasy”. Na marginesie narkotycznych wizji film Cheadle’a to także opowieść o muzyku legendzie lat 50. i 60., który na przełomie kolejnych dekad patrzy, co biali bogacze robią z czarną muzyką.
Grany przez McGregora szkocki dziennikarz jest dla Milesa w tej szalonej podróży nie tyle partnerem, ile raczej katalizatorem zdarzeń. W całej tej opowieści jedyne osoby mające wpływ na rozchwianą rzeczywistość to sam muzyk oraz wspomniany impresario, nemezis bohatera. Finał ich konfliktu, rozgrywający się – a jakże – w hali bokserskiej, odznacza się rytmem wystukanym przez uderzenia pięści oraz perkusję, która, zupełnie jak w „Birdmanie”, pojawia się w polu widzenia bez wyraźnego powodu i bez związku z akcją. Ta nieprawdopodobna fikcja odurza i wciąga. Ta część filmu to kawał fenomenalnie wykonanej roboty: zarówno aktorsko (Cheadle jako przedwcześnie starzejący się muzyk jest wybitny), jak i realizacyjnie.
’Round Midnight
O ile jednak pierwsza z dwóch przeplatających się części filmu ociera się o wielkość, o tyle druga jest ledwo średnia (łamane przez przewidywalna). Szalona wyprawa po Nowym Jorku przełomu lat 70. i 80. przetykana jest quasi-sennymi retrospekcjami Milesa Davisa. Mają one, jak można domniemywać, zawrzeć ten wizualno-dźwiękowy szał w ramy jakiegoś umoralniającego sensu.
W tym wypadku wspomnienia układają się w melodramatyczną opowieść o mężczyźnie, który nie szanuje swojej inspiracji. Te dwa porządki – narkotyczny i klasyczny – nie chcą się ze sobą jednak zgodzić. Jest więc wielka miłość artysty do stawianej na cokole muzy jazzmana – Frances Taylor-Davis, dziewczyny z okładki płyty „Someday My Prince Will Come”. Odegrana w filmie przez Emayatzy Corinealdi tancerka ma niezwykłą butę i żywiołowość, co rokuje filmowi bardzo dobrze. Doskonała moim zdaniem jest scena prób tanecznych, podczas których Frances, tańcząc z białym mężczyzną, wpatruje się wyzywająco w podtatusiałych tetryków rzucających sobie żarty na temat „czarnego mięsa”. Niezwykle żałuję, że ta silna osobowość została przez filmowców ograniczona schematami. Wątek kobiety poświęcającej swój talent dla męża, ofiary przemocy domowej opowiedziano po łebkach. Prymitywnie wręcz został potraktowany motyw kobiety jako inspiracji dla artysty – Miles Davis dosłownie tuż po seksie i chwili zapatrzenia się w uda swojej kochanki zaczyna komponować; w mgnieniu oka po kłótni traci tę zdolność „na zawsze”. Zaś sugestia, że jego kłopoty ze stawem biodrowym są efektem nie choroby zwyrodnieniowej, a kontuzji odniesionej w kłótni z Frances, dla obojga jest obraźliwa.
Tak zbudowany motyw uzyskania – utraty – i ewentualnego odzyskania inspiracji okrutnie trywializuje zmagania Milesa Davisa, które tak smakowicie zostały przedstawione w wątku 1979 r. Przez to zainteresowanie widza filmem „Miles Davis i ja” przemieszcza się stale ruchem wahadłowym: od znużenia do fascynacji. Nie ma chyba chwili, kiedy znajdujemy się gdzieś pomiędzy.
Nawet jeśli poszukiwanie sensu pomiędzy dwoma częściami filmu okaże się jałowe, nie unieważnia to przyjemności, jaką daje obcowanie z ekranowym Milesem. Najlepiej ogląda się go około północy. Otumaniony kawą, dymem tytoniowym i tabletkami od bólu głowy wpatruję się w niego po raz drugi i być może przed pójściem spać obejrzę go jeszcze raz. Chcę więcej muzyki. Wiem na pewno, że pójdę za jedną radą Dona: przerzucę się z „Kind of Blue” na „Sketches of Spain”.
Film:
„Miles Davis i ja”, reż. Don Cheadle, USA 2015.
[yt]p0Mqs2a2FBU[/yt]