Zaczęło się od małego miasta Villeneuve-Loubet na francuskiej riwierze, którego władze pod koniec lipca wydały rozporządzenie nakazujące respektowanie dobrych obyczajów i laickości na plaży, co oznaczało zakaz noszenia tzw. burkini, czyli stroju kąpielowego przeznaczonego dla muzułmanek.
W ślad za Villeneuve-Loubet poszło 30 innych nadmorskich kurortów, sprawa zyskała międzynarodowy rozgłos, zaś kontrowersyjny akt prawa miejscowego został zaskarżony do sądu administracyjnego przez organizacje praw człowieka i te walczące z islamofobią. 26 sierpnia najwyższy organ sądownictwa administracyjnego we Francji, Rada Stanu, wydała postanowienie zawieszające obowiązywanie zakazu aż do czasu ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy.
Decyzja Rady Stanu, mimo że ma tylko charakter tymczasowy, wywołała euforię przeciwników zakazu, którzy uznali ją za tryumf wolności, indywidualnych praw, a zwłaszcza prawa wyboru.
Również środowiska feministyczne powitały decyzję z radością. Media społecznościowe zalały w tych dniach zdjęcia porównujące współczesnego policjanta wypisującego mandat za chustę kobiecie na plaży i policjanta z roku 1920 mierzącego długość żeńskich trykotów, co miało symbolizować tę samą systemową kontrolę nad kobietami i ich strojami.
Feministki za burkini, dżihadyści przeciw
Sytuacja rzeczywiście wydaje się absurdalna. Oto państwo w imię dobrych obyczajów i zasad świeckości (oraz rzekomo bezpieczeństwa) pod sankcją mandatu nakazuje kobietom noszenie na plaży strojów odpowiednio skąpych. Tym samym państwo laickie, hołdujące zasadzie równości kobiet i mężczyzn okazuje się równie opresyjne pod względem kontroli nad kobiecymi ciałami jak państwo wyznaniowe.
W debacie wokół zakazu burkini feministki jednoznacznie stanęły po stronie prawa kobiet do noszenia, czego chcą i jak chcą. W zasadzie słusznie. Dochodzimy jednak do pewnego paradoksu, oto feministki w imię wolności i prawa kobiet do samostanowienia atakują państwo, które „wymusza” równość i narzuca odgórnie pewne normy.
Pomysłodawczyni burkini, australijska projektantka libańskiego pochodzenia Aheda Zanetti w tekście dla „Guardiana” wyznała, że wymyślając strój, nie chciała kobietom odbierać wolności, ale przeciwnie, zaoferować ją tym muzułmankom, które pragną uprawiać sport, lecz chcą przy okazji pozostać cnotliwymi muzułmankami.
Z perspektywy państwa sprawa wygląda zupełnie inaczej. Burkini to już nie kawałek ubrania jak każdy inny, nowa moda czy rodzaj kostiumu kąpielowego, ale kolejny symbol opresji kobiet – na równi z burką, nikabem, abają, czadorem i hidżabem. Tak sprawę skomentował premier Francji, Manuel Valls.
Na zupełny paradoks zakrawa też fakt, że zakaz burkini żywo popierają fundamentaliści islamscy i dżihadyści. Co prawda nie dlatego, że krępuje kobiety, ale dlatego, że jakakolwiek kobieta na plaży czy uprawiająca sport, nawet w burkini, jest dla nich i tak nie do zaakceptowania!
Trywialny pretekst, ale problem poważny
Cała histeria wokół zakazu burkini prawdopodobnie w ogóle nie miałaby miejsca, gdyby nie aktualny kontekst polityczno-społeczny we Francji, niepokój wywołany ostatnimi zamachami terrorystycznymi, strach przed kolejnymi, troska o bezpieczeństwo oraz… nadchodząca wielkimi krokami prezydencka kampania wyborcza.
Chociaż wprowadzenie zakazu noszenia burkini na francuskich plażach zostało ośmieszone i wykpione przez światową (zachodnią) opinię publiczną i opiniotwórcze media, to jednak warto mieć na uwadze, że w samej Francji zakaz ten popiera aż 64 proc. obywateli, ledwo 6 proc. jest mu przeciwnych, a dla 30 proc. jest on obojętny. Zakaz poparła też zdecydowana większość polityków, w tym duża część rządzącej Partii Socjalistycznej z samym premierem na czele.
Zakaz burkini rzeczywiście może się wydawać kontrowersyjny, a nawet kontrproduktywny, może podsycać bowiem syndrom ofiary wśród muzułmanów, który wszak jest wodą na młyn fundamentalizmu i antyzachodniego konserwatyzmu wśród muzułmanów. Oto karze się muzułmanki, które zakrywają ciało za to, że to zakrycie symbolizuje opresję kobiet niezgodną z wartościami świeckiej republiki. Tak więc kobiety noszące chustę (nie tylko przecież burkę, która razem z nikabem i innymi strojami zakrywającymi twarz i utrudniającymi identyfikację zostały zakazane już w 2010 r.), które, jak pokazują ostatnie badania, są nieproporcjonalnie narażone na ataki antyislamskie (ofiarami 74 proc. wszystkich ataków we Francji padają właśnie kobiety), narażają się również na represję ze strony świeckiego państwa.
I tutaj dochodzimy do sedna problemu. W histerii wokół burkini nie chodzi o samo burkini, ale o rosnącą widoczność islamu we Francji oraz zagrożenie dla zachodniego stylu życia ze strony grup powołujących się na islam. A muzułmanki noszące chusty są w zasadzie najbardziej widoczną publicznie manifestacją przynależności religijnej i to niestety sprawia, że na nich skupiają się przejawy niechęci do islamu. Tym bardziej, że we Francji (i nie tylko, bo w krajach Maghrebu także) w ostatnich 20 latach widać wyraźny wzrost liczby kobiet noszących chusty. I to również niepokoi.
Francuzi popierają zakaz burkini, ponieważ widzą w nim manifestację przynależności do religii, która, mimo że wyznaje ją 5–6 mln obywateli, czyli prawie 8 proc. społeczeństwa, w świetle ostatnich wydarzeń stanowi zagrożenie dla ich stylu życia, słynnego le vivre ensemble oraz jest niekompatybilna z wartościami Republiki.
Politycy bronią zakazu, bo chcą pokazać, że Republika Francuska – kraj wielokulturowy, czyli różnorodny kulturowo pod względem składu etnicznego społeczeństwa, odrzuca wielokulturowość jako polityczny i ideologiczny projekt. Bo należy integrować obywateli wokół trzonu wspólnych wartości, jak świeckość czy równość kobiet i mężczyzn.
Z kolei sędziowie z Rady Stanu zawieszają zakaz burkini, gdyż godzi on w wolności indywidualne kobiet, w prawo do wolności wyboru stroju i wolność wyznania, które są wartościami fundamentalnymi tej właśnie Republiki. Tylko czy noszenie chusty/burkini to ekspresja wolności i indywidualny wybór, czy właśnie nakaz i zniewolenie kobiety?
Burkini – wolny wybór czy nakaz?
Polemika wokół zakazu burkini sprowadza się w zasadzie do tego, czy muzułmanki zakładają na głowę chustę, bo chcą, czy dlatego, że są do tego zmuszone? Bo jeśli jest to ich indywidualny i wolny wybór, wówczas nie mamy prawa im tego zakazywać. Jeśli jednak noszą w wyniku presji społecznej czy rodzinnej, to może właśnie świeckie państwo, które mocą swoich praw nakazuje im odkryć głowę, wyzwala je spod wpływu patriarchalnego otoczenia?
Broniąc wolności kobiet do ubierania się, jak chcą, i walcząc z zakazem burkini, feministki chyba przeoczyły przekaz, jaki niesie za sobą cały koncept tego stroju: jeśli nie jesteś zakryta, zachowujesz się nieskromnie i nieprzyzwoicie. Porządna muzułmanka powinna być zakryta!
Czy nie zastanawia zachodnich feministek, że wiele muzułmańskich feministek, czy kobiet pochodzących z krajów islamskich tak bardzo nie oburza się na zakaz burkini, a niektóre wprost go popierają? Zachodnie feministki nie widzą też chyba, jak ogromny regres dokonał się w krajach arabskich i islamskich w kwestii równouprawnienia kobiet od lat 60. i 70. minionego wieku.
Niewątpliwie ciało kobiet stało się polem symbolicznej bitwy między Zachodem/postępem/nowoczesnością/liberalizmem a islamem/tradycjonalizmem/patriarchatem. Czy się nam to podoba, czy nie. A Francja ze swoją zasadą laicyzmu na sztandarach w tej wojnie pełni rolę ideologicznego lidera.
Owszem, jest różnica między prawem do pokazywania ciała i ubierania się, jak chcemy, a zakazem zasłaniania ciała. Jednak istnieje też ryzyko, i to wcale niemałe, że jeśli państwo czegoś wyraźnie nie zakaże, to rodzina czy środowisko nakaże! Lub „tylko” wywrze presję. I tyle będzie z wolności kobiety i prawa do swojego ciała.
Bo jeśli świeckie państwo nie kontroluje kobiecego ciała (ciało, włosy, głos) i przestrzeni (dom, plaża, szkoła), robi to islamska kultura i to niestety w swoim konserwatywnym i seksistowskim nurcie.
Ciemiężcy kobiet czy obrońcy Zachodu?
Polemika wokół zakazu burkini jest w istocie konfliktem trzech fundamentalnych wartości: wolności, świeckości państwa i równości.
Oto władze Republiki stają się opresyjne wobec kobiet muzułmanek ze swoją laickością. Po raz kolejny i pod bardzo frywolnym pretekstem, daje do zrozumienia, że przynależność obywatelska ma przeważać nad przynależnością/tożsamością religijną. Wymusza więc obowiązywanie liberalnych wartości, do jakich należy równouprawnienie kobiet, nawet za pomocą represyjnych metod. Okazuje się, że w obliczu zagrożenia czy wojen tożsamościowych w Europie, prawo do równości może być ponad wolnością i prawem do różnicy. Bo ta sfera, w której liberalne państwo jest tolerancyjne i zostawia wolność, może zostać w pewnych grupach zdominowana przez bardzo nieliberalne i dyskryminacyjne zwyczaje.
Burkini jest jednak tylko objawem problemu, czyli ekspansji radykalnego islamu i integryzmu islamskiego również w Europie. Nie ulega wątpliwości, że zakazując burkini, nie wyzwolimy kobiet. Musimy pracować na budowaniem struktur emancypacyjnych dla kobiet, a to zadanie na lata i nie wykona się go prostym dekretem władz lokalnych czy wyrokiem sądowym.
Nie jest dobrze, jeśli państwo ingeruje w to, jak kobieta ma wyglądać, jakie ubranie nosić i jak się zachowywać. Nie jest dobrze, jeśli państwo liberalne za pomocą aparatu przymusu wymusza na kobietach pewne zasady. Jest to sfera wolności i autonomii, w której każdy człowiek powinien podejmować indywidualne decyzje.
Z dwojga złego jako kobieta Zachodu wolę jednak, jeśli świeckie państwo w imię równości zakazuje mi czegoś zakrywać, grożąc mandatem, niż jeśli tradycjonalistyczne państwo wyznaniowe nakazuje mi wszystko zakryć, grożąc chłostą lub więzieniem.
Być może zakaz burkini jest głupi i trywialny, a histeria wokół niego frywolna. Feministki mają niewątpliwie trochę racji, ale co do zasady burkini nie różni się tak bardzo od burki i nie poszerza pola wolności i autonomii kobiet, zwłaszcza muzułmanek w Europie.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Bruno Sanchez-Andrade Nuño. Źródło: Flickr.