1.
„Wszystko się zgadza” – oznajmia kapitan Wirski, gdy grany przez Mariana Opanię redaktor Winkel otwiera drzwi hotelowego pokoju w Gdańsku i pewny, że pomylił piętra, zaczyna się wycofywać. Kapitan Wirski twarz Andrzeja Seweryna ukrył pod sumiastym wąsem, ma na sobie jasną koszulę i zieloną kurtkę. Na jego kolanach spoczywa czarna teczka, w niej zaś są materiały na Macieja Tomczyka. Winklowi, alkoholikowi w delirium, nie wolno tychże zgubić. Inaczej, informuje Wirski, marny jego los. „Nikt się do was nie przyzna, a dzisiaj nie można być niczyim człowiekiem. Tu podpiszcie”.
W „Człowieku z żelaza” Wajdy Wirski to postać epizodyczna. Widz ogląda go na ekranie bodaj dwa razy i te dwa spotkania z Wirskim wyznaczają rytm przemiany, jaka się dokonuje w Winklu. Za pierwszym razem jest zrezygnowanym oportunistą, który już sam nie wierzy w to, że kiedyś był dziennikarzem. Za drugim razem Winkel stara się z powierzonego mu przez władzę zadania – przygotowania materiału szkalującego Macieja Tomczyka – się wykaraskać, tłumacząc, że potrzebuje więcej czasu. Nie jest prostym zwolennikiem solidarnościowców, ale kimś o wiele ciekawszym. Jest człowiekiem, który ma coraz większe wątpliwości i wobec nich, i wobec władzy.
Przy drugim spotkaniu Wirski nie jest już ubrany w zieloną kurtkę, ale w prosty, biały T-shirt. Znajdujemy się w pomieszczeniu, które mogłoby uchodzić za salę do baletowych ćwiczeń, gdyby nie rząd zawieszonych na drążku tapicerowanych skórą manekinów. Wirski raz po raz bierze na nie zamach i białą pałą milicjanta wymierza któremuś po ciosie. Kiedy Winkel przebąkuje, że strona solidarnościowa ma trochę racji, Wirski zaczyna go szantażować. Ten prymitywny wybieg jest w jego wykonaniu szczególnie istotny. Przecież mógłby redaktorowi doradzić prostą hipokryzję, postawę Ketmanu: chociaż się pod tym materiałem, redaktorze Winkel, podpisujecie – mógłby powiedzieć – nie musicie weń wierzyć. Wystarczy, że go zrobicie, a gdy się znowu zamkniecie w domu i napijecie, palcie świeczkę, przed jakim chcecie ołtarzem.
Tymczasem Wirski uważa, że Winkel musi się zdefiniować całościowo jako zwolennik władzy, bo jeśli jest w nim nawet cień wątpliwości, to wspiera drugą, wrogą stronę. Wymaga na Winklu, żeby jego publiczne zaangażowanie nie było czystym oportunizmem, opartym na kalkulowaniu własnej korzyści, ale żeby przeniknęło także jego prywatność.
Lemingi przestały już być lemingami. W ich polityczności nie ma miejsca na żadną niejednoznaczność czy zdanie w jakikolwiek sposób odrębne od zdania liderów KOD-u. | Wojciech Engelking
2.
Kilka tygodni temu, na moim osiedlowym basenie, stałem pod prysznicami z dwójką mężczyzn w okolicach siedemdziesiątki, rozebranych do rosołu, którzy prowadzili pogawędkę o planach na weekend. Ni stąd, ni zowąd, pogawędka zeszła na Zbigniewa Ziobrę i dwóch – jak przypuszczam – kolegów, którzy znali się latami, zaczęło nagle wrzeszczeć na siebie najgorsze możliwe rzeczy. To, oczywiście, dość zabawny widok – dwóch nagich, pomarszczonych staruszków, którzy przekrzykują się apologiami i anatemami na temat ministra, który zapewne nie zdaje sobie sprawy z ich istnienia – ale widok też dość smutny. Smutny, ponieważ oznacza, że każdy z nich nie tyle zrównał w swoim oglądzie świata prywatne z publicznym, co uznał publiczne za swoją sprawę prywatną. I to nie „publiczne” w rozumieniu takim, że zależy od tego byt jego wspólnoty, ale „publiczne” w rozumieniu polityki pokazywanej w telewizji, od której zależy niewiele, bo jest rozrywką.
Kiedy w Polsce narodził się sposób myślenia, w myśl którego to, co publiczne, jest prywatną sprawą obywatela, równie ważną, a może nawet ważniejszą, niźli długoletnia przyjaźń? Laboratorium, w którym go przygotowano – czy też lepiej by było powiedzieć: sam się przygotował – zostało, jak sądzę, rozstawione latem 2010 r. na Krakowskim Przedmieściu. To wtedy wykrystalizowały się dwa stanowiska, w których później doszło do pewnej bardzo istotnej zmiany – i narodziło się z nich stanowisko trzecie, będące przedmiotem coraz gorętszych sporów. W 2010 r. stanowiskiem pierwszym była gwałtowna, nieomal religijna apologia tragicznie zmarłego wówczas prezydenta, która w 2016 r. przerodziła się w gwałtowną apologię działań rządu PiS. Stanowisko drugie było odpowiedzią na pierwsze i w 2010 r. polegało na pogodnej zgodzie na działania podówczas rządzącej partii. Wówczas jednak jego częścią była też drwina spod znaku krzyża z puszek po piwie Lech; drwina, nie da się ukryć, bydlęca. Zawierało się jednak w niej coś oprócz bydlęctwa tych, którzy rozmodlony tłum próbowali upokorzyć.
Drwienie było, po pierwsze, wyrazem pogardy dla traktowania polityki z religijnym zaangażowaniem. Było cechą dystynktywną „leminga”, którego sprawy publiczne obchodziły mało i wolał osuwać się w acedię i pieczeniarstwo, grillowanie w podwarszawskich posiadłościach, który prywatność stawiał wyżej niż spór między dwiema partiami (zwłaszcza, że jedna oferowała mu apologię ciepłej wody w kranie). Po drugie, było symptomem zmęczenia tymże sporem. Nieprzypadkowo to właśnie rok później swój wielki wyborczy sukces odniósł Janusz Palikot, który odcinał się zarówno od PO, jak i od PiS-u. Dzisiaj jednak Palikot i cała Zjednoczona Lewica zgodnie maszeruje w pochodach Komitetu Obrony Demokracji, które z drwiną mają niewiele wspólnego: używa się na nich równie wielkich słów, jak te, które padają na miesięcznicach smoleńskich. Oczywiście to słowa z różnych tomów słownika, ale, powtarzam, o tym samym ciężarze znaczeniowym. Drwina, która w roku 2010 była jasno przypisana do jednego stanowiska politycznego – upraszczając: przeciwników PiS-u – przez sześć lat, które dzielą tamto lato z latem tegorocznym, ulotniła się z ich grupy. Opuszczeni przez drwinę, przeciwnicy PiS-u ujawnili swoje nowe oblicze: stali się takimi samymi wyznawcami swoich politycznych idoli, jak PiS-owcy.
Można powiedzieć: lemingi przestały być lemingami. Bez drwiny anty-PiS-owcy są nieodróżnialni od tych, którym się sprzeciwiają. W ich polityczności nie ma miejsca na żadną niejednoznaczność czy zdanie w jakikolwiek sposób odrębne od zdania liderów KOD-u, co dobrze pokazała sprawa rozłamów w tymże. Co jednak z tymi, którzy drwiny się nie pozbyli i mierzi ich sam ów mechanizm? Co z tymi, którzy chcą sobie pozwolić na niejednoznaczność lub też oświadczają wprost, że mają gdzieś wzniesiony na poziom prywatnych zaszłości spór – jednym słowem, są spadkobiercami (szeroko rozumianej) drwiny?
3.
Stanowisko trzecie, które powstało dzięki ulotnieniu się drwiny z obozu anty-PiS-owców, przyjmuje dzisiaj dwa oblicza, które odpowiadają dwóm poziomom niezaangażowania w rytualną wojnę.
Pierwsze oblicze swoją realizację znajduje w politycznych działaniach ugrupowań takich, jak partia Razem czy stowarzyszenie Miasto Jest Nasze. Ta pierwsza odmówiła maszerowania z KOD-em, ponieważ – czytamy w rozmowie jej przedstawicieli z „Gazetą Wyborczą”: „To liberalne środowiska, które tworzą KOD ponoszą odpowiedzialność za to, że PiS doszedł do władzy, gdyż nie przestrzegały Konstytucji w sprawach socjalnych i pracowniczych”. Mimo podniesienia kwestii Konstytucji, argument ów spotkał się ze zdziwieniem zwolenników KOD-u, twierdzących, że nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy. Kiedy zaś Razem postanowiło już zaprotestować przeciw niedrukowaniu wyroków Trybunału Konstytucyjnego przez rząd Beaty Szydło, Mateusz Kijowski w facebookowym komentarzu wyraził zdziwienie, że członkowie partii Razem nie postanowili z nim tego uzgodnić. Z podobną reakcją spotkali się społecznicy ze stowarzyszenia Jana Śpiewaka, gdy zaczęli zajmować się udziałem Hanny Gronkiewicz-Waltz i całej stołecznej Platformy w reprywatyzacyjnych przekrętach. Prezydent Warszawy postanowiła go wówczas określić urokliwym mianem „cyngla PiS-u” – chociaż trudno Śpiewaka uznać za osobę o poglądach w jakikolwiek sposób zbieżnych z tymi wyznawanymi przez partię rządzącą. Dlaczego zatem zasłużył sobie na takie miano? Jaki proces myślowy za tym stał?
Myślowy – żaden. Bo zlanie się publicznego z prywatnym, jakie dokonało się w ostatnich latach w Polsce, zlanie, którego przykładem jest kłótnia dwóch staruszków, doprowadziło do tego, że stosunek wyznawców PiS-u lub KOD-u przestał opierać się na religijnym mechanizmie politycznego kultu jednostki – niezależnie od tego, czy tą jednostką jest Mateusz Kijowski, czy Jarosław Kaczyński. Gdyby bowiem podstawą sympatii politycznych był wyłącznie ten mechanizm, Kaczyńskiego zdyskredytowałoby w oczach jego zwolenników działanie takie, jak posługiwanie się komunistycznym prokuratorem Piotrowiczem, Kijowskiego zaś – ujawnienie kwestii niepłacenia przezeń alimentów. Te dwie sprawy oznaczają bowiem, że Kaczyński i Kijowski zwracają się przeciw wartościom, które reprezentują. Zlanie się publicznego z prywatnym doprowadziło do tego, że mechanizmem rządzącym popieraniem jednego czy drugiego stronnictwa stało się coś wziętego z życia prywatnego, czyli… zakochanie. Zakochanie takie, jak w najwcześniejszym stadium miłości: takie, które wybacza obiektowi uczucia wszystkie winy, a na jego przeciwnika zrzuca wszystko, co najgorsze.
Dobrze pokazała to niedawna sprawa pogrzebu „Inki” i „Zagończyka”, czyli spór o to, kto kogo sprowokował: czy KOD – ONR, czy jednak ONR – KOD. Trudno uznać wejście rozpoznawalnych medialnie, w dodatku zaopatrzonych w transparenty, członków KOD-u pomiędzy (również zaopatrzonych w transparenty) członków ONR-u za coś innego, aniżeli prowokację. Zwłaszcza, że kwestią „żołnierzy wyklętych” nigdy KOD specjalnie się nie zajmował, a jego przybyły na mszę lider deklarował, że Kościół opuścił już jakiś czas temu. Trudno też nie uznać, że to, że ONR się na tę prowokację złapał i użył przemocy – jest barbarzyńskie. Tymczasem gros komentatorów postanowiło wybielać albo jedną, albo drugą stronę, uznając działania którejś z nich za uprawnione – mimo że jedno było głupawą prowokacją, drugie zaś barbarzyńską przemocą. Tak objawiło się polityczne zakochanie, ukazując dodatkowo swój kolejny wymiar – przedstawiciele ONR-u zostali w większości komentarzy uznani za synekdochę prawicy, więc odpowiedzialnością za ich przemoc obdarzono partię rządzącą i wywodzącego się z niej prezydenta. Zakochanie jest ślepe i w miejscu, w którym powinna dominować chłodna, zniuansowana analiza – czyli w polityce – wszystko ze sobą zrównuje.
Zlanie się publicznego z prywatnym doprowadziło do tego, że mechanizmem rządzącym popieraniem jednego czy drugiego stronnictwa stało się zakochanie, które wybacza obiektowi uczucia wszystkie winy. | Wojciech Engelking
4.
Jest jednak coś, czego polityczne zakochanie – groźniejsze od totalitaryzmu – nie znosi jeszcze bardziej, niż Winklowych, Śpiewakowych czy Razemowych wątpliwości. Tym czymś jest prywatność, czyli rzecz, którą „niczyj człowiek” najbardziej kocha.
Ostatnie lata doprowadziły w Polsce do tego, że deklarowany głośno wybór prywatności – powiedzenie, dajmy na to, że złożoną w sejmie ustawę aborcyjną mam gdzieś, ponieważ mnie akurat ona nie dotyczy; powiedzenie, dajmy na to, że nie mam ochoty w danej kwestii zajmować żadnego stanowiska, ponieważ się na danej sprawie nie znam i szczerze mówiąc, niewiele mnie obchodzi, czy dana partia jest za, czy przeciw – także stał się wyborem politycznym. Nie takim jednak, jakim był jeszcze kilka lat temu, gdy w „Uważam Rze” Robert Mazurek publikował swój słynny (choć odrobinę dziś już zapomniany) „Alfabet leminga”. Podówczas skupienie na prywatności, na własnych, małych sprawach do załatwienia, było oznaką opowiadania się za jedną z głównych stron sporu. Teraz jest nowym obliczem stanowiska trzeciego – wspomaganym (oby pozbawioną bydlęctwa) drwiną mocniej aniżeli jego pierwsze oblicze. Inaczej niż pierwsze, nie znajduje jednak swojej politycznej reprezentacji, która mogłaby podnieś brzmiące dziś rewolucyjnie hasło Donalda Tuska: „Nie róbmy polityki…”.
Jeśli jakakolwiek partia liberalna w Polsce chce wygrać wybory, musi wyborcom zaproponować zwrot tego, co po katastrofie smoleńskiej zostało im zabrane – prywatności. Musi ją zdepolityzować, ponieważ zwracanie się ku własnym, prywatnym sprawom w obliczu zaognienia sporu zostało uznane za sprzyjanie jego jednej albo drugiej stronie. Jeśli liberalizm chce wygrać, musi cofnąć się do swoich Hobbesowskich korzeni z „Lewiatana” – w myśl których poddany suwerena, choć publicznie musi uczestniczyć w określonym kulcie, co do którego panuje wspólnotowy konsensus, w domu może palić świeczkę, przed jakim chce ołtarzem. Bo jest to jego sprawa prywatna i państwu nic do tego – tak jak jego prywatności nic do spraw państwa. Są rozdzielone i nie ma najmniejszego punktu w przestrzeni, w którym się ze sobą stykają.
Inaczej tryumfujący kapitan Wirski – niezależnie z której strony, bo będzie liczyło się tylko to, że znajduje się aktualnie u władzy, dającej mu monopol na legalne stosowanie przemocy – użyje białej pały. Tylko, że już nie na skórzanych manekinach, a na człowieku niczyim, bo ze swoim niezaangażowaniem lub wątpliwościami będzie uchodził za wroga.
————————————————————————————————————————-
W Temacie Tygodnia czytaj:
Jarosław Kuisz 2016. Bronię liberalizmu
Karolina Wigura Dlaczego w Polsce po 25 października 2015 r. nic się nie zmieniło
Łukasz Pawłowski Tęsknota za liberałem
Tomasz Sawczuk Liberalizm powinien stać się radykalny
————————————————————————————————————————-
*Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Platforma Obywatelska RP, Źródło: Flickr.