Podstawowe pytanie związane z dyskusją o tym filmie brzmi: jak mówić o nim tak, aby oddać sprawiedliwość każdej stronie? Rozmowę o „Smoleńsku” prowadzić można na co najmniej trzech poziomach: artystycznym, faktograficznym oraz tożsamościowym. Jako że niedostatki dzieła zauważają nawet jego twórcy – reżyser, Antoni Krauze, czy grający szefa telewizji TVM-SAT, Redbad Klijnstra – kwestie artystyczne od razu zostawmy na boku.
Czyli jak było?
Aby zrozumieć „Smoleńsk”, nie warto też przykładać nadmiernej wagi do dyskusji na temat przedstawionych faktów. Zaproponowany przez Antoniego Krauze ciąg wydarzeń nie łączy się w spójną całość. Opowiadając się za teorią zamachu, film nie podsuwa widzowi nawet wiarygodnego wyjaśnienia jego przebiegu. Operuje raczej różnymi sugestiami, dzięki którym przygotowany widz może wykrzyknąć w stronę Tuska i Putina: „Ha, mam was!” – ale żadna z potencjalnych wersji wydarzeń nie prowadzi do wniosków bardziej konkretnych niż ogólne wskazanie osób moralnie dobrych i złych.
Cała opowieść spowita jest tajemniczą mgiełką, tak jakby twórcy zakładali, że przecież i tak „wszystko wiadomo”. Jednocześnie, gdyby wymienić wynikające z tego nieścisłości, niekonsekwencje czy wątpliwości fabularne, skuteczne przeprowadzenie zamachu zgodnie z logiką przedstawioną w filmie byłoby niewiele bardziej prawdopodobne od szans na zwycięstwo w totka.
Wyraźnie zatem pogląd o „słuszności” filmu nie zależy od tego, czy przekonująco przedstawia on fakty. W tym sensie Jarosław Kaczyński może powiedzieć po seansie: „Ten film mówi prawdę”, i wciąż nie wiedzieć, jak naprawdę było.
Samotność i katastrofa
Przejdźmy zatem na grunt tożsamościowy. „Smoleńsk” powstał z autentycznej potrzeby. Pieniądze zbierano długo i wytrwale, a w projekt zaangażowanych było bardzo wiele osób. Dlatego najważniejszym tematem w kontekście dyskusji nad tym filmem wydaje się poczucie wyobcowania pewnej części społeczeństwa z głównego nurtu życia publicznego i głęboka potrzeba odzyskania godności – wołanie o bycie dostrzeżonym.
Prawdziwie smutne będzie, gdy okaże się, że redystrybucja godności w wykonaniu PiS-u polegała po prostu na redystrybucji władzy, a z moralnego oburzenia na zaniżone standardy medialno-polityczne zostało niewiele więcej ponad hasło „TKM”. | Tomasz Sawczuk
To dlatego w „Smoleńsku” media głównego nurtu muszą być zblatowane z władzą, zaś prawicowi dziennikarze i osoby wątpiące w „państwową” wersję przebiegu katastrofy, czyli „zwykli ludzie”, czują się odrzuceni. Ich poszukiwania są lekceważone, ich wrażliwość pogardzana. Cały czas „coś się nie zgadza” – fraza, która pojawia się w takiej czy innej formie kilka razy w filmie – a mimo to nikt ich nie słucha, ich zdanie nikogo nie interesuje. Co więcej, giną ludzie, którzy jakoby mieli jakąś nieoficjalną wiedzę – z filmu jasno wynika, że są zabijani w sposób zorganizowany, przez władze, które nie chcą ujawnienia prawdy. Dziennikarka TVM-SAT, która nabiera wątpliwości co do przebiegu katastrofy, jest tłamszona przez całkowicie upolitycznionego szefa. Sytuacja wydaje się rozpaczliwa i – w oczach twórców – przypomina zapewne ich własne starania o powstanie filmu. Jedynym światełkiem w tunelu, dającym prawicy nadzieję, są w filmie sygnały w postaci założenia nowej telewizji (TV Republika) oraz działalności walczącej z tą niemocą parlamentarnej komisji Antoniego Macierewicza (który jako taki nie występuje jednak w filmie).
Film Krauzego mówi przede wszystkim do już przekonanych, z pewnością pomagając im zdefiniować „wroga”. Tym samym jednak „Smoleńsk” jeszcze bardziej oddala ich od mniej zaangażowanej lub konkurencyjnej politycznie części społeczeństwa. U jej reprezentantów może co najwyżej zasiać bliżej niesprecyzowany niepokój, skutkujący dalszym zmniejszeniem poziomu zaufania do własnego państwa. To zaś akurat nie będzie korzystne dla nikogo.
Funkcjonariusze kłamstwa
Okładka nowego numeru prawicowego tygodnika „wSieci” mówi o „wściekłym ataku na «Smoleńsk»” i informuje, że „ten film pokazuje, jak było”. Z doświadczenia wiemy jednak, że na prawicy „atak na film” oznacza raczej niezgodę co do oceny rzeczywistości przedstawianej przez dane dzieło – dość przypomnieć sobie dyskusje o „Pokłosiu” czy „Idzie” w tym samym piśmie. Mamy więc raczej do czynienia z kolejnym epizodem pojedynku między demonicznymi funkcjonariuszami wyobrażonej stacji TVM-SAT, a umniejszanymi i zmarginalizowanymi dziennikarzami prawicy, którzy szukają prawdy.
Kłopot w tym, że dziś prawica nie jest w opozycji – a jednak prawicowe media wiernie replikują pokazany w filmie model, w którym dziennikarze służą władzy, nie widząc w tym problemu. Zjawisko to funkcjonuje na bazie nieobalalnego mechanizmu, na gruncie którego pracownicy stacji TVM-SAT są tak oderwani od polskich interesów, że gdy pokornie „łykają” oficjalny przekaz w sprawie katastrofy, to filmowa postać amerykańskiego dziennikarza zadaje „oczywiste pytania”, zasiewając w widzu wątpliwości. Kiedy zaś w realnym świecie amerykańscy dziennikarze krytykują odwrót od liberalnej demokracji w Polsce i zadają „oczywiste pytania” o Trybunał Konstytucyjny, natychmiast przestają być wiarygodni jako służący obcym interesom.
Zmarnowana szansa
Gdy funkcjonariuszami obcych sił okazują się wszyscy, którzy nie znajdują dowodów na zamach albo są krytyczni wobec obecnego rządu, to czy możliwe jest wyjrzenie choć na chwilę ponad bitewną retorykę – tak aby wyrazić swoje wątpliwości względem „Smoleńska” z nieprawicowych pozycji politycznych, ale nie zamykać drogi do porozumienia?
Katastrofa smoleńska jako szansa na przekształcenie tragedii w impuls do budowy lepszej Polski zostanie zmarnowana. Zostanie tylko – wygłaszany bez końca, przy każdej nadarzającej się okazji – smoleński apel. | Tomasz Sawczuk
Z jednej strony, trzeba do pewnego stopnia odpowiedzieć na rozgoryczenie polskiej prawicy. To prawda, że media powinny podawać dobrze sprawdzone fakty, nie powinny być upolitycznione, a osoby, od których się różnimy, nie powinny być pogardzane i poniżane. Tyle praktycznych porad wynika ze „Smoleńska” przy jego życzliwej interpretacji.
Z drugiej strony, nie można pozwolić na poddanie się moralnemu szantażowi. Twierdzenie, że wypadek w Smoleńsku to potworna katastrofa, która nie powinna była się wydarzyć i która powinna skutkować ukaraniem winnych i skłonić do głębokiej naprawy instytucji, tak aby podobne zdarzenia nie mogły więcej mieć miejsca, ma bowiem charakter ponadpolityczny. Krytyka słabego filmu czy mitologizowania katastrofy nie ma w tej kwestii żadnego znaczenia.
Prawica zdaje się zapominać, że na pokładzie samolotu zginęli przedstawiciele różnych opcji politycznych – którzy na równi z prezydencką parą obejmują się w finałowej scenie z duchami ofiar zbrodni katyńskiej – i tym samym nie ma ona prawa ani do zawłaszczenia pamięci o katastrofie, ani do monopolizowania władzy w imię odpłaty za, prawdziwe czy wyobrażone, doznane krzywdy. Prawdziwie smutne byłoby, gdyby redystrybucja godności w wykonaniu PiS-u polegała po prostu na redystrybucji władzy, a z moralnego oburzenia na zaniżone standardy medialno-polityczne zostało niewiele więcej ponad hasło „TKM”.
W tej chwili sposób wykonania projektu przejęcia Polski i polskości skłania niestety do stwierdzenia, że w ostatecznym rozrachunku nie liczy się polityczna wspólnota, lecz tylko czysta dominacja. Wbrew retoryce walki o demokrację, projekt ten jest obudowywany kolejnymi warunkami, które należy spełnić, aby być „jednym z nas”. W takiej sytuacji katastrofa smoleńska jako szansa na przekształcenie tragedii w impuls do budowy lepszej Polski zostanie zmarnowana. Zostanie tylko – wygłaszany bez końca, przy każdej nadarzającej się okazji – smoleński apel.