Kiedy po paru godzinach stania w czterdziestostopniowym upale na uroczystościach rocznicowych zamachów z 11 września Hillary Clinton zasłabła, jej sztab wyborczy, po paru godzinach dodatkowych wykrętów, wreszcie poinformował, że kandydatka Demokratów od kilku dni cierpi na zapalenie płuc. Zamiast przyznać się do choroby i zapowiedzieć kilka dni odpoczynku, Hillary próbowała udać, że nic się nie dzieje, licząc na to, że szybko wróci do formy – nie wyszło. Nieudolny sposób załatwienia tej sprawy będzie się jednak odbijał czkawką jeszcze jakiś czas – w tej trywialnej w gruncie rzeczy kwestii skupiło się bowiem kilka poważniejszych zagadnień.

Jeśli Clinton cierpi na jakąś przewlekłą dolegliwość, to jest nią syndrom jeża: przyjmowanie pozycji obronnej bez względu na to, czy zagrożenie jest realne, czy też nie. Większość życia publicznego spędziła na stanowiskach nieobieralnych (pierwsza dama Arkansas, pierwsza dama kraju, sekretarz stanu). Wyjątkiem było parę lat senatorowania z Nowego Jorku, stanu nieszczególnie wymagającego dla Demokratów. Jej stosunki z mediami zawsze dalekie były od ideału, oskarżała je o rozdmuchiwanie spraw prywatnych (vide Monica Lewinsky), promowanie teorii spiskowych (vide samobójstwo Vince’a Fostera, byłego doradcy Clintonów i przyjaciela Hillary), niezdrową pogoń za sensacją.

Na decyzję Clinton o ukryciu zapalenia płuc wpływ z pewnością miało też to, co od dawna dzieje się w prawicowych mediach, rozpuszczających najosobliwsze plotki na temat stanu jej zdrowia – w ich szerzeniu specjalizuje się ostatnio były burmistrz Nowego Jorku, Rudy Giuliani, mówiący ciągle o tajemniczej „chorobie Hillary”. Kiedy parę dni temu ta blisko siedemdziesięcioletnia kobieta, która od roku niemal codziennie wygłasza po kilka przemówień, udziela wywiadów, rozmawia z potencjalnymi wyborcami, zaczęła kaszleć, amerykańskie media – i to bez względu na polityczne zapatrywania – wprost oszalały: Czy Hillary ma raka? Czy ma skrzepy w mózgu? Czy będzie musiała zrezygnować z kandydowania? Kto ją zastąpi? Czy jest umierająca? A może już umarła i zastępuje ją sobowtór? [sic!].

Tymczasem Hillary na pewno pamiętała, że przed ośmiu laty zdrowie senatora Johna McCaina (wówczas siedemdziesięciodwulatka) nie było przedmiotem równie wzmożonego zainteresowania, choć – jako żywo – w przypadku jego przedwczesnego zejścia, Amerykanom i całej reszcie świata groziło wejście do Gabinetu Owalnego Sarah Palin, co wówczas, przed nadejściem Trumpa, wydawało się szczytem grozy. No cóż, ludzka wyobraźnia jest ograniczona.

Nie ma się co oszukiwać, Hillary Clinton nie jest dobra w byciu kandydatką na prezydenta – ale czy to naprawdę wada? | Piotr Tarczyński

Po trzech dekadach życia na świeczniku, Hillary nieraz, zasadnie lub nie, brana była na cel przez swoich przeciwników politycznych, ale zawsze wychodziła z opresji cało, toteż zapewne uważa, że sama najlepiej wie, jak radzić sobie z wątpliwościami, zarzutami czy atakami mediów. O ile jednak co do diagnozy trudno odmówić jej przynajmniej częściowej racji, Clinton nie rozumie, że w czasach mediów elektronicznych nic na dłuższą metę się nie ukryje. Strategia zatajania jest niemądra, przynosi ostatnio więcej szkód, niż pożytku – co widzą jak na dłoni chyba wszyscy, poza samą zainteresowaną.

Nie ma się co oszukiwać, Hillary Clinton nie jest dobra w byciu kandydatką na prezydenta – ale czy to naprawdę wada? Czym innym są umiejętności służące zdobywaniu poparcia, graniu na emocjach, budzeniu entuzjazmu wyborców, a czym innym – i chyba ważniejszym – wiedza, kompetencje, zdolność do ciężkiej pracy. Hillary nie brak drugich, ale pierwszych ma… jak na lekarstwo. Brak jej talentu retorycznego Obamy; w przeciwieństwie do Sandersa nie potrafi rozbudzić euforii tłumów; nie jest bratem łatą, jak jej mąż. Ale cechy potrzebne dobremu kandydatowi naprawdę nie są tożsame z tymi, których potrzebuje dobry prezydent.

Specjaliści od politycznego marketingu, działając ręka w rękę z mediami, zrobili wiele, aby wmówić wszystkim, że bodaj najważniejszą cechą kandydata na prezydenta jest „utożsamialność” (po angielsku relatability to również okropny neologizm), czyli to, czy ów wynoszony pod niebiosa „zwykły wyborca” (cokolwiek miałoby to oznaczać) może wczuć się w niego, zrozumieć go, poczuć do niego sympatię, chcieć pójść z nim na piwo itd. Hillary Clinton nie jest taką osobą, co po tylu latach jej publicznej działalności naprawdę nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Ba, ona sama dobrze o tym wie, ale oczekiwanie społeczne jest tak duże, że ciągle próbuje przypodobać się wyborcom, zbyt usilnie, wręcz desperacko zwiększyć swoją „lubialność”. Efekty są takie, jakie są: większość Amerykanów uważa Hillary za sztuczną, a Trumpa za autentycznego – i pewnie mają rację. Cóż jednak z tego, skoro jest to – jak dowcipnie zauważył rysownik „New Yorkera” – autentyczność kandydata-wilka, który szczerze zapewnia wyborców-owce: zjem was. Zarzucanie Hillary skrytości, zwodzenia opinii publicznej zdaje się działać: podczas gdy wszyscy domagają się dokumentacji medycznej Hillary, zeznania podatkowe (i wiarygodne wyniki badań lekarskich) Trumpa wciąż ukryte są równie dobrze, jak jego łysina pod blond tupecikiem.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: DonkeyHotey; Źródło: Flickr.com