Na nowym albumie New Model Army zatytułowanym „Winter” wiodącym tematem jest kryzys migracyjny i jego następstwa. Nie jest to jednak dzieło publicystyczne ani moralizatorskie. Justin Sullivan po raz kolejny udowadnia, że zalicza się do wnikliwych obserwatorów rzeczywistości.

36 lat pasji

Niektórzy wykonawcy niesprawiedliwie pozostają w cieniu swoich bardziej znanych rówieśników, ale w zamian za to cieszą się znacznie większą od nich artystyczną żywotnością i swobodą twórczą. Nie muszą spełniać niczyich oczekiwań, poza własnymi, ani dopasowywać się do aktualnie panujących mód. Także ich więź z fanami jest znacznie silniejsza niż ta, która łączy przeciętną gwiazdę muzyki popularnej z jej kapryśną publicznością. New Model Army to zespół wręcz idealnie wpisujący się w ten wzorzec. Grupa z Bradford istnieje już prawie 40 lat i dla pewnego środowiska ludzi wciąż stanowi ważny punkt odniesienia, coś w rodzaju muzycznej busoli. I dalej nagrywa ważne albumy.

New Model Army to dla mnie synonim muzyki tworzonej z pasją. We współczesnej kulturze słowo to niezmiernie się zbanalizowało. Za sprawą speców od marketingu i reklamy używa się go do opisania niemalże wszystkiego, co może być przedmiotem szybkiej i bezbolesnej konsumpcji. Tymczasem twórczość New Model Army znajduje się na antypodach tego zjawiska. Cechuje ją rzadko spotykaną intensywność, jest w niej coś gwałtownego, agresywnego wręcz, jak na pasję z prawdziwego zdarzenia przystało. Zbyt dużo jest w tej muzyce kontrowersyjnych treści („Vengeance”, „The Hunt”), brutalnej szczerości, rozgoryczenia i cynizmu zrodzonego z zawiedzionych nadziei, aby dała się ona oswoić za pomocą muzycznej konfekcji i gatunkowych etykietek. Zbyt dużo, aby zespół mógł stanąć do wyścigu o masową popularność.

Lecz nawet w punkowej i postpunkowej fali z lat 80., do której zwykło zaliczać się New Model Army, grupa stanowiła pod wieloma względami zjawisko osobne. Punkowa rebelia skupiona była w dużych metropoliach. Tymczasem wywodzący się z dosyć prowincjonalnego Bradford zespół był głosem głębszego, bardziej radykalnego buntu zakorzenionego w odmiennym środowisku społecznym. W swojej muzyce dawał wyraz frustracjom, niepokojom i nadziejom małomiasteczkowej Anglii, która czuła się opuszczona, zapomniana, a nawet odrzucona przez zadufane w sobie elity. Na konflikty generacyjne, ekonomiczne i polityczne w kraju pod rządami Margaret Thatcher nakładała się tutaj jeszcze opozycja pomiędzy jego centrum a peryferiami.

Od tamtego czasu wiele się zmieniło, a zespół przebył niemałą drogę, stopniowo poszerzając swoją artystyczną wizję i sięgając po nowe środki muzycznej ekspresji. Wciąż jednak utrzymuje wysoki poziom. To jedna z nielicznych grup o tak długim stażu, o której powiedzieć można, że w jej dyskografii nie ma żadnej ewidentnej wpadki. Owszem, zdarzają się w niej płyty nieco słabsze, ale tylko w porównaniu z najlepszymi dokonaniami. Do tych ostatnich zdecydowanie zaliczam zaś poprzedni krążek New Model Army – „Between Dog and Wolf”. Był to album pod wieloma względami zaskakujący, ale stanowiący przez to tym większy triumf. Wciąż uważam go za jeden z najlepszych, jakie miałem okazje poznać w ciągu ostatnich kilku lat. Nowy „Winter” miał więc na pewno wysoko zawieszoną poprzeczkę. Pytanie tylko, czy spoglądanie nań właśnie przez ten pryzmat jest wskazane?

Nasza katastrofa

Na pewno „Winter” to płyta odmienna od poprzedniczki, choć moim zdaniem nie aż tak diametralnie, jak utrzymuje sam Sullivan. „Beetween Dog and Wolf” to album epicki w swoim rozmachu, przypominał pieczołowicie wznoszoną w studio monumentalną budowlę. Kluczową rolę odgrywała na nim rytmika, w której można było się miejscami dopatrzeć nawet wpływów world music. Coś z tego podejścia zostało zachowane także na nowym krążku. Dowodem na to chociażby otwierający go utwór, zatytułowany nomen omen „Beginning”. Ta trwająca 7 minut kompozycja rozpoczyna się surowo, stopniowo staje się coraz intensywniejsza i rozrasta o kolejne warstwy orkiestracji aż do dramatycznej kulminacji. Ogólnie jednak „Winter” to płyta skromniejsza brzmieniowo, bardziej gitarowa (dużo większą rolę odgrywają tutaj gitary akustyczne) i przez to bliższa wcześniejszym dokonaniom zespołu. Najlepiej jednak chyba potraktować ją jako dzieło osobne, przede wszystkim z uwagi na jedną kwestię. Choć nie mamy tutaj do czynienia z albumem koncepcyjnym, to na „Winter” odnaleźć można pewną nić przewodnią, która decyduje o wymowie całości. Otóż, moim zdaniem, album ten śmiało nazwać można katastroficznym. Katastrofa, o której opowiada, rozgrywa się od jakiegoś czasu na naszych oczach. Wyraźnie bowiem słychać na „Winter” echa trwającego kryzysu migracyjnego.

Justin Sullivan jest chyba jedynym współczesnym muzykiem rockowym, którego odważyłbym się nazwać diagnostą naszej moralnej kondycji, choć na pewno on sam nie rościłby sobie pretensji do takiej roli. Od dłuższego czasu z rzadko spotykaną przenikliwością, szczerością i bezkompromisowością potrafi bowiem portretować nasze słabości, zaniechania, złudzenia wynikające z naiwności, ale i często przesiąknięte złą wiarą. Nie inaczej jest w przypadku „Winter”. Odkąd do brzegów Europy napływać zaczęła fala przybyszów desperacko goniących za obietnicą lepszego życia (lub przeżycia), wciąż słyszymy o tym, co z tym fantem zrobić powinna Unia Europejska, rządy poszczególnych państw, instytucje. Oczywiście, jest to kryzys mający swój aspekt polityczny, ekonomiczny, ale również, a może nawet przede wszystkim, moralny. Pod znakiem zapytania postawione zostały bowiem fundamentalne wartości zachodniej cywilizacji, z prawami człowieka na czele. Zupełnie tak jakby rzeczywistość postanowiła nagle powiedzieć „Sprawdzam!” wszystkie podniosłe deklaracje, którymi od lat wypychaliśmy sobie usta. Sullivan nie uprawia publicystyki ani abstrakcyjnego teoretyzowania. Dzieli się natomiast ze słuchaczami swoimi osobistymi refleksjami o niepewności i nadziei, odpowiedzialności i tchórzostwie, hipokryzji i szczerości. Często pisze w pierwszej osobie liczby mnogiej, i nie jest to tylko stylistyczny zabieg, który umożliwiałby autorowi miotanie gromów z wyżyn moralnego samozadowolenia. Kiedy Sullivan używa zaimka „my” ma bowiem na myśli również siebie. Tym łatwiej rozpoznać w jego obawach, rozgoryczeniu, gniewie i przebłyskach nadziei coś z własnych doświadczeń.

Trochę o bezradności i hipokryzji

Jednym z leitmotivów „Winter” jest dojmujące poczucie bezradności. Świat, który znaliśmy, właśnie się kończy się i trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w tym coś nieuchronnego. Wydaje się, że zbyt wiele uwarunkowań i długookresowych procesów wchodzi w rachubę, aby dało się zatrzymać bieg wydarzeń, aby indywidualnie można było nad nimi zapanować. Brzmi to na pewno fatalistycznie, szczególnie w kontekście narastającej w całym zachodnim świecie ksenofobii i resentymentu. W utworze tytułowym Sullivan przestrzega przed nadciągającym „czasem konsekwencji” (age of consequence). Co ciekawe, w poetyckim obrazowaniu przyrównany zostaje on do euforycznego, pijanego ofiarniczym zapałem lata. Po lecie przychodzi jednak zima, czas, w którym cały zgiełk zamiera, nastaje cisza i spokój. To wizja pociągająca, ale też rodząca niepokój. Bo czy w tym zastygłym w bezruchu zimowym krajobrazie jest jeszcze miejsce na jakiś ludzki element, zmianę, życie?

Z bezradnością wobec kryzysu migracyjnego i jego reperkusji „radzić sobie” można na różne sposoby. Można się przeciw niej buntować, można próbować szukać schronienia w przywróconych do łask grupowych tożsamościach. Można wreszcie, i jest to zapewne najpopularniejsza opcja, po prostu udawać, że nic się nie stało. Po cichu liczyć, że jutro będzie podobne do wczoraj, że nasz dobrobyt i komfort życia pod naporem masy „niewolników i uchodźców” („Part the Waters”) cudownym trafem nie doznają uszczerbku. Jeśli nie podobają nam się obrazki na ekranach telewizorów, a czasem nawet za naszymi oknami, zawsze można nauczyć udawać się, że tego nie widzimy. Czy nie ma sporo prawdy w tym, że „wszyscy znajdujemy sposoby, by jakoś ze sobą żyć” („Eyes Get Used to the Darkness”). Trudno wyobrazić sobie cywilizację, która potrafiłaby przetrwać bez pewnej dozy samozakłamania. Ale hipokryzja ma też swoją cenę. W tym przypadku płacą ją przede wszystkim ci, którzy już niejako z urodzenia znaleźli się na przegranej pozycji („Born Feral”). To właśnie im oraz dramatycznemu wyborowi, przed jakim stają, poświęcona jest akustyczna kompozycja „Die Trying”, jeden z najbardziej poruszających momentów na płycie.

Poszukiwanie diabła

Na osobną wzmiankę zasługuje także singlowy utwór „Devil”. Jedną z najbardziej uderzających cech współczesnej zachodniej cywilizacji jest negacja realności zła. Równie daleko nie została ona doprowadzona chyba jeszcze nigdy w historii. W naszym odczarowanym świecie pojęcia takie jak „zło” i blisko z nim spokrewniony „grzech” noszą wstydliwe piętno przeżytków z zamierzchłej epoki. Czyż nie chcemy wierzyć, że w ostatecznym rachunku zło jest czymś przypadkowym, a więc w zasadzie możliwym do wyeliminowania? Nawet w kościołach nie słychać już tak często o diable i grzechu. Zwracał na to uwagę Leszek Kołakowski, który jednak jednocześnie utrzymywał, że „(…) pojęcie grzechu pierworodnego zawiera wnikliwą intuicję ludzkiego losu” [1]. Jeśli tak, to zło nie jest tymczasowym dyskomfortem, lecz na tym świecie już z nami zostanie, podszywając się często na dodatek pod dobro. Mówiąc słowami Kołakowskiego: „(…) diabeł wie lepiej. Wie, że w dobrych naszych, bezinteresownych, miłością dla sprawy, a i dla ludzi natchnionych poczynaniach i pragnieniach, jest zawsze szczelina, w którą potrafi się wcisnąć, żeby w imię miłości bliźnich torturować, mordować, poniżać, gnębić i zniewalać. Ta szczelina zwie się grzechem pierworodnym” [2]. Dodałbym tylko, że nie zawsze zło przybierać musi aż tak spektakularne formy. Wspomniany utwór New Model Army zawiera natomiast pewien staroświecki morał, który wyraża myśl chyba zbliżoną, mianowicie, że kto szuka diabła, zawsze znajdzie go niechybnie. Na rychłe zaprzestanie poszukiwań się zaś nie zanosi.

***

O tym, że New Model Army to znakomity zespół koncertowy, wiedzą wszyscy fani zespołu. Ponieważ już niedługo grupa zawita do naszego kraju, warto przekonać się jak na żywo wypadnie materiał z nowego krążka. A że „Winter” to album, który w ogólnym rozrachunku ustępuje „Between Dog and Wolf”? Nie ma to prawie żadnego znaczenia. Powstała bowiem płyta naprawdę dobra i, co ważniejsze, doniosła. Przywraca poczucie równowagi i udowadnia, że muzyka nie musi być pretekstem dla eskapizmu i snobizmu, jak to często ma miejsce. Odmalowuje rzeczywistość w ponurych barwach, ale mimo wszystko nie przekreśla nadziei („Weak and Strong”). To w zupełności wystarczy.

 

Album:
New Model Army – „Winter”, Ear Music, 2016.

new-model-army-okladka

Przypisy:
[1] L. Kołakowski, „Czy diabeł może być zbawiony?” w: tegoż, „Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań”, Kraków 2012, s. 215.
[2] L. Kołakowski, „W piekle bez zmian (informacja własna)”, w: tegoż, „Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania”, Kraków 2009, s. 125–126.