Niestety, kłamcy wiedzą, jak dbać o publicity, a w ostatnich latach debata publiczna sprawia na wielu wrażenie tak oderwanej od faktów, że coraz częściej mówi się, iż żyjemy w epoce „post-prawdy”. W twierdzeniu tym nie chodzi o to, że politycy czasem kłamią – to wiedzą wszyscy. Chodzi o to, że wolno im kłamać, kłamią w żywe oczy i uchodzi im to na sucho. W konsekwencji debata coraz częściej opiera się nie na faktach, ale na luźnych, niesprawdzonych domysłach. Szczególnym przypadkiem jest tu skrajnie niespójny w wypowiedziach Donald Trump, który mimo to utrzymuje wysokie poparcie. Ale nietrudno znaleźć przykłady otwarcie stosowanego dwójmyślenia na rodzimym podwórku – z Beatą Szydło na czele.
Można by sądzić, że wobec tego potrzebujemy prawdy jak nigdy wcześniej. Nic bardziej błędnego. Nowa wersja paradoksu podobna jest do starej – chociaż bezczelność kłamcy słusznie nas oburza, taka reakcja donikąd nas nie zaprowadzi; więcej – zaciemnia tylko obraz sytuacji. Kłamca znów kradnie nam czas.
Nagły atak sofisty
Stanley Fish, amerykański prawnik i literaturoznawca, opisuje wspólnoty ludzkie jako „wspólnoty interpretacyjne”. Wyborcy Trumpa albo wyborcy Clinton, zwolennicy PiS-u i działacze KOD-u spajani są w tym ujęciu raczej stronniczą lojalnością wobec grupy – wspólnością interpretacji – niż prawdziwością przekonań.
Fish wyjaśnia, że każdy taki światopogląd jest potencjalnie niepodważalny. Na wszelkie krytyki można odpowiedzieć kolejnymi podpórkami i usprawiedliwieniami, dostosowującymi przedmiot wierzeń do sygnałów płynących ze świata zewnętrznego. W tym sensie przy sprzyjających wiatrach – na przykład w warunkach ostrego podziału politycznego – politycy mogą kłamać, ile tylko chcą.
Demaskowanie fałszu to jednak za mało na odpowiedź. Problem polega na tym, że liberalna demokracja – kolejny wytwór wspólnot interpretacyjnych – również nie jest oparta na prawdzie. Wystarczy zresztą chwila zastanowienia, by zauważyć, że wspiera ją szereg idealizacji (wszyscy ludzie są równi), tymczasowych pewników (każdy ma prawo dążenia do szczęścia), ale też ukrytych założeń (wolno kupować produkty wytwarzane przez pracujących za głodowe stawki podwykonawców z autorytarnych krajów Wschodniej Azji), przypominających łącznie raczej mglistą, dwuznaczną wizję etyczną niż zestaw twierdzeń o faktach.
Skoro nie dysponujemy neutralnym gruntem, na którym moglibyśmy porozmawiać o faktach, oznacza to, że wspólny grunt, wspólnotę interpretacyjną, wytwarza się w praktyce. Dlatego to nie dyskusja o prawdzie i fałszu leży u podstaw bieżących problemów politycznych. Sedno problemu stanowi brak wspólnego gruntu.
Myślenie według wartości
Warto zwrócić uwagę, że wbrew opowieściom o „świecie post-prawdy”, wszystkie siły protestujące obecnie przeciwko status quo czynią to właśnie w imię „przywrócenia wartości”, walcząc z rzekomo zakłamanym, narzuconym przez skorumpowany establishment, dominującym opisem rzeczywistości.
Trump ustawia się w opozycji do elit i chce „ponownie uczynić Amerykę wielką”. Jeremy Corbyn, Bernie Sanders, partie Podemos i Syriza również walczą z elitami, które pod przykrywką rzekomo odpowiedzialnej polityki miały godzić się na ubożenie mas, a jednocześnie inkasowały profity z bliskiego powiązania z biznesem – co było zresztą zjawiskiem tak jawnym, że znani politycy trafiali do wielkich korporacji niemal natychmiast po opuszczeniu urzędu.
Także w przypadku Prawa i Sprawiedliwości deklarowanym przez partię celem jest ujawnienie prawdy, którą z takich czy innych względów ukrywały dotychczasowe elity – dotyczącej Smoleńska, postkomunistycznych układów czy tożsamości narodowej jako fundamentu człowieczeństwa.
W zależności od tego, jak spojrzeć, wychodzi więc na to, że wszyscy walczą o prawdę i wszyscy kłamią. Albo też rozróżnienie na rzeczywistość i pozór jest w praktyce mniej pomocne, niż byśmy sobie życzyli.
Przyjęcie tego poglądu przynosi doniosłe konsekwencje. Jeżeli Fish ma rację, to w świecie post-prawdy, w którym powoływanie się na prawdę stanowi w najlepszym razie narzędzie osiągania innych celów, żyją tak wyborcy Clinton, jak wyborcy Trumpa – żyliśmy w nim od zawsze.
Znaczenie Trumpa
Oto hipoteza: rosnąca systemowa niestabilność, wyrażająca się wzrostem popularności partii skrajnych, postępującą delegitymizacją elit politycznych, uchodzeniem na sucho jawnego kłamstwa w polityce stanowi przejaw wyczerpywania się metafor podtrzymujących dotychczasowy porządek. Metafory tego rodzaju – jak amerykański mit „od pucybuta do milionera” czy mit bezwarunkowych praw człowieka – stały się w dużej mierze martwe. W przypadku przytoczonych tu mitów wiązało się to choćby z malejącą mobilnością społeczną w USA i przyzwoleniem na torturowanie ludzi podczas bezprawnych ekspedycji wojennych, takich jak interwencja w Iraku. Ale przykłady można by mnożyć.
Historyk nauki Thomas Kuhn opisywał rewolucje naukowe w kategoriach przejścia od jednego zestawu ustalonych problemów badawczych do innego. Zanim owo przejście nastąpi, obserwuje się rosnące anomalie, skutkujące destabilizacją obowiązującego wciąż paradygmatu. W czasie samej rewolucji stare problemy przestają być aktualne, ale nowy program badawczy dopiero się wykształca i nie ma jeszcze ustalonych kryteriów oceniania.
Paradygmat liberalno-demokratyczny, przyjmowany na ogół jako dany, również wykształcał się w bólach i z początku budził ogromne kontrowersje. Niezależnie od tego, czy potraktować wysoką popularność takich polityków jak Donald Trump jako polityczną artykulację przedrewolucyjnych anomalii, bardzo możliwe, że obserwujemy proces, w trakcie którego zestaw naszych problemów – choćby z uwagi na przemiany klimatyczne i demograficzne – ulegnie radykalnym przeobrażeniom.
W tej chwili tematem do opisania jest więc raczej niepokojąca dynamika przekształceń naszych społeczeństw niż przerażający świat post-prawdy, który czyha tylko, aby złożyć wykształconych ludzi do grobu. To ważna lekcja także dla rodzimych bojowników o demokrację.
Pożytki z niestabilności
Liberalna demokracja jest zbyt cennym osiągnięciem kulturowym, aby kwitować jej postępującą degenerację tylko wzruszeniem ramion. Odpowiadanie na krytykę statystykami, według których „nie jest tak źle”, nawoływanie do opamiętania się czy „powrotu do normalności”, zdaje się jednak zasadniczo pozbawione sensu. Działania takie są bowiem postrzegane przez znaczną część elektoratu jako kolejny przejaw elitarnej woli kontrolowania systemu wbrew popularnym potrzebom. W związku z tym każda strategia obronna wydaje się skazana na niepowodzenie.
Promotorzy liberalnej demokracji muszą przyjąć, że jeżeli nasze społeczeństwa stają się bardziej sprawiedliwe, to niekoniecznie dlatego, że zmuszałaby je do tego logika systemu, lecz raczej dlatego, że radykalne załamanie kooperacji społecznej jest z każdej perspektywy skrajnie nieopłacalne. Zmiany na lepsze mogą więc dokonywać się – i tak często bywało w historii – w odpowiedzi na ryzyko destabilizacji, a przynajmniej w reakcji na szansę, jaką daje destabilizacja.
Aby skorzystać z owej szansy, lepiej postrzegać rywalizację polityczną raczej jako starcie retorów niż pojedynek racjonalnych aktorów przeciwko szaleńcom czy głosicieli prawdy przeciwko głosicielom fałszu. Jest oczywiste, że ani Trump, ani PiS nie spełnią pokładanych w nich nadziei, dlatego tak wiele zależy od zdolności centrowych partii do regeneracji.
Wielkie nadzieje
Jeżeli chodzi o scenariusze pozytywne, w dłuższej perspektywie trudno mi wyobrazić sobie opcję inną niż jakaś forma New Dealu, polegającą na wzmocnieniu demokratycznego pierwiastka politycznego centrum, poprzez m.in. zradykalizowanie liberalnych ideałów takich jak równość szans. Cel taki nie jest nierealistyczny, odwołuje się bowiem do tych intuicji wspólnoty interpretacyjnej, które są już na miejscu, gotowe do wykorzystania.
Scenariusz taki napotyka jednak szereg trudności. Po pierwsze, istniejące elity wydają się pozbawione potrzebnej energii, a także wiarygodności do przeprowadzenia podobnego projektu. Po drugie, kontestatorzy establishmentu są albo głęboko nieliberalni, albo prowadzą krytykę tak zgeneralizowaną, że zasadniczo niemożliwą do zużytkowania. Jeszcze inna trudność polega na tym, że chociaż problem jest stosunkowo powszechny, to polityka funkcjonuje lokalnie, a retorzy występują przed różnymi audytoriami, które stawiają przed nimi odmienne wyzwania. Okoliczność ta poważnie utrudnia ewentualną koordynację wysiłków w skali ponadnarodowej. A bez tego trudno wyobrazić sobie choćby przekształcenia na poziomie Unii Europejskiej. Obraz można by uzupełnić o szereg czynników obiektywnych, takich jak kryzys migracyjny.
Jeżeli jednak strategie defensywne nie mogą się powieść, a strategie ofensywne nie okażą się skuteczne, nasza przyszłość rysuje się w ponurych barwach. W scenariuszu pesymistycznym – zarówno przy całkowitym braku reform, jak i w wypadku postępującej „kulturalnej kontrrewolucji”, którą zapowiada Viktor Orbán – nastąpią daleko idące przekształcenia rzeczywistości społecznej, polegające na łagodzeniu barier dla przemocy i do wzrostu znaczenia zmilitaryzowanych form życia społecznego. Nie będziemy wówczas bardziej wolni ani równi, staniemy za to w obliczu świadomości własnego upadku – otwartej konstatacji, że Zachód nie jest w stanie spełnić pokładanych w nim nadziei i chyba nawet nie ma na to ochoty. Że nic nie musi i niczego nie dokona. I tak aż do czasu jakiegoś przesilenia.
*Ikona wpisu: fot. Thomas Hawk Źródło: Flickr