Sformułowanie na podstawie nowego filmu Antoine’a Fuqua wniosku, że dzisiejsze kino cechuje wyjątkowa wtórność – nie ma ono odwagi podejmować nowych tematów, a jedynie przetwarza stare – byłoby intelektualnym lenistwem. Ryzykujemy postawienie się w sytuacji pewnego znanego dziennikarza muzycznego, dla którego sygnałem upadku rock and rolla była popularność zespołu The White Stripes. Pisał on kilka lat temu, że w odróżnieniu od jego ulubionych Jimmy’ego Page’a i Led Zeppelin, Jack White jako gitarzysta jest nędznym, niezdolnym do samodzielnej twórczości imitatorem dawnych gigantów. Czy to krótka pamięć popkultury, w której wszystko wydaje się nowe dlatego, że jego poprzednia wersja zostaje po chwili zapomniana? Musimy pamiętać, że kultura popularna ma swoją długą już historię i liczne subwarianty. Remake, reboot czy remiks nie są wcale zjawiskami z przełomu XX i XXI w.
Kultura remiksu to pojęcie spopularyzowane przez Lawrence’a Lessiga, autora książki „Remiks. Aby sztuka i biznes rozkwitały w hybrydowej gospodarce”, współzałożyciela organizacji Creative Commons oraz jednego z optymistów zakładających, że partycypacja jednostek w tworzeniu kultury wzrasta wraz z upowszechnieniem dostępu do internetu. Jednym z postulatów Lessiga, który w tym roku starał się o nominację Partii Demokratycznej w wyborach na prezydenta USA, jest radykalne złagodzenie funkcjonującego dziś systemu praw własności intelektualnej. Dzięki usunięciu – jego zdaniem sztucznych – barier ułatwione będzie uprawianie – według niego naturalnej dla człowieka – działalności artystycznej, polegającej na cięciu istniejących dzieł na kawałki i zszywaniu ich na nowo.
Filmowiec Kirby Ferguson idzie jeszcze dalej, formułując tytuł swojego wideoeseju: „Wszystko jest remiksem”. Dodajmy, że w pierwszej części tego miniwykładu Ferguson powołuje się na przykład Led Zeppelin, którzy tworzyli muzykę z fragmentów twórczości Willy’ego Dixona, Howlin’ Wolfa, Berta Janscha i innych. W dziedzinie kinematografii powołuje się zaś na Akirę Kurosawę, od którego od lat 60. ściągało pół Hollywoodu. W tym również John Sturges, reżyser pierwszej wersji „Siedmiu Wspaniałych”.
W tłumaczeniu
„Siedmiu wspaniałych” Antoine’a Fuqua to remake filmu z 1960 r., który z kolei jest remakiem filmu z 1954 r. Ale to nie koniec komplikacji. Kurosawą inspirował się także Sergio Leone. W 1964 r. nakręcił „Za garść dolarów” będące nieoficjalną przeróbką „Yojimbo” Kurosawy z 1961 r. Do jakiego stopnia nieoficjalną? Wystarczająco, by wytwórnia Toho pozwała producenta „Za garść dolarów” (finalnie ten, aby uciszyć sprawę, zgodził się w pozasądowej ugodzie przekazać Japończykom 15 proc. dochodu z dystrybucji filmu). W 1966 r. Sergio Corbucci nakręcił „Django”, kolejną luźną adaptację „Yojimbo”. Seria włoskich westernów wprowadziła do rdzennie amerykańskiego gatunku nowe elementy: brutalność, bardziej otwarte ukazywanie przemocy, pastisz. Z nich wszystkich film Antoine’a Fuqua czerpie obficie.
Sam Akira Kurosawa jednak, choć w Europie i Ameryce ogromnie popularny i wpływowy, w Japonii nie uzyskał za życia szerokiego uznania. Środowisko filmowe i odbiorcy zarzucali mu, że stał się zbyt „zachodni” – zarówno jeśli chodzi o styl, jak i o tematykę filmów. Nagisa Oshima w latach 60. oskarżał reżysera „Rashomonu” o uleganie zachodniej estetyce w celu przymilenia się amerykańskim odbiorcom. Kurosawa się bronił, a sprawę komplikowała zawarta w „Cahiers du Cinema” opinia Godarda i Bazina, którzy przeciwstawili „prawdziwie japońskiemu” Mizoguchiemu kręcącego filmy dla Zachodu Kurosawę. Nie wiadomo, według jakiej skali francuscy krytycy oceniali „japońskość”. Dźgany w ten sposób reżyser nie wypierał się korzystania z wzorców podpatrzonych w amerykańskim kinie. Za typowy tego przykład uznać można rolę komiczną, jaką odgrywa w „Siedmiu Samurajach” Toshiro Mifune. Wydaje się ona niemal żywcem przeniesiona z westernów Johna Forda, takich jak „Dyliżans” z 1939 r., w którym Andy Devine grał woźnicę. Kurosawa tłumaczył przy tym, że celem takiego działania było uczynienie bohaterów bliższymi młodej japońskiej widowni, która jego zdaniem lepiej znała kulturę amerykańską niż swoją własną. Jak zatem widzimy, proces wzajemnego inspirowania się stanowczo wymyka się prostym podziałom filmów na oryginalne i przeróbki.
Jak zatem widzimy, proces wzajemnego inspirowania się stanowczo wymyka się prostym podziałom filmów na oryginalne i przeróbki. | Tomasz Rachwald
Arcyjapońskie, arcyamerykańskie
„Siedmiu wspaniałych” z 1960 r. jest wierną adaptacją „Siedmiu samurajów” z 1954 r., jednego z najbardziej znanych filmów Kurosawy. Tak jak w tegorocznym filmie Antoine’a Fuqua, w filmie Sturgesa mieszkańcy ubogiego miasteczka wynajmują rewolwerowców w celu pozbycia się bandytów terroryzujących bezbronną społeczność. Bohaterowie – strzelcy, zabójcy, kanciarze – konfrontowani są nie tylko z posiadającym przewagę liczebną wrogiem, ale też z różnorodnymi sposobami definiowania honoru i dobrze przeżytego życia.
Grany przez Yula Brynnera odziany na czarno Chris Adams jest odpowiednikiem Kambei Shimady, rozważnego ronina i przywódcy grupy (Takashi Shimura). Vin Tanner, nieoficjalny zastępca Adamsa, jest tymczasem zupełnie niepodobny do Shichirojiego (Daisuke Kato) – wojownika poważnego i pełnego szacunku wobec swojego wodza. Być może wynikło to z charakteru Steve’a McQueena, który swoją rolą za wszelką cenę usiłował przyćmić Brynnera. Chico (Horst Buchholz), młody Meksykanin równie żywiołowo podziwiający, jak i nienawidzący białych rewolwerowców, powstał z wymieszania cech młodego, niedoświadczonego Okamoto (Isao Kimura) oraz zapalczywego Kikuchiyo (sam Toshiro Mifune), który wstydzi się chłopskiego pochodzenia. Elementy biografii Kikuchiyo znalazły się również w postaci Bernardo O’Reilly’ego (Charles Bronson), pół Irlandczyka, pół Latynosa, wstydzącego się drugiego z owych „pół”. Małomówny Britt (młody James Coburn), ekspert w posługiwaniu się nożami, to Kiyuzo (Seiji Miyaguchi), śmiertelnie poważny mistrz miecza. Autorskimi pomysłami amerykańskich scenarzystów byli natomiast Harry Luck (Brad Dexter), cynik szukający drugiego dna w decyzji Adamsa, aby pomóc biednym wieśniakom, oraz Lee (Robert Vaughn), rewolwerowiec przeżywający zawodowy kryzys w postaci ataków paniki.
Wraz z „Siedmioma wspaniałymi” do amerykańskiego westernu dotarł z Japonii pewien szczególny, depresyjny duch powojennego kina Kurosawy – obywatela państwa przegranego, na które spuszczono dwie bomby atomowe. W odniesieniu do „Siedmiu samurajów” można z pewną przesadą powiedzieć, że tak jak Andrzej Wajda przeczołgał w „Kanale” powstańców warszawskich przez ekskrementy, tak Kurosawa wymazał swoich rycerzy błotem. Finałowa sekwencja jego filmu, bitwa o bronioną przez bohaterów wioskę, rozgrywa się w rzęsistym deszczu, który zamienia pole walki w grzęzawisko. Śmierć w błocie pozbawiona jest heroiczności. Samurajowie giną brzydko, a przecież ich status już wcześniej ucierpiał, byli „ludźmi do wynajęcia” dla chłopów, czyli przedstawicieli niższej klasy społecznej (z tego elementu w amerykańskiej wersji zrezygnowano).
Do „Siedmiu wspaniałych” Sturgesa w skali nieomal jeden do jednego przeniesiono natomiast zgoła nieheroiczne okoliczności zatrudnienia tytułowych bohaterów. Kierując się radą starego mędrca, mieszkańcy meksykańskiej wioski szukają głodnych rewolwerowców, ponieważ wiedzą, jak niewielką zapłatę mogą im zaoferować za ocalenie. W amerykańskim westernie rozwiązanie to mówi przede wszystkim o przemijaniu pewnej epoki. Bohaterowie rozmawiają o Dzikim Zachodzie jako o zbyt już jak na ich gust „cywilizowanym”, co niesie za sobą spadek popytu na ich usługi. Jeden z rewolwerowców, który kiedyś przyjmował wyłącznie lukratywne zlecenia, pojawia się na ekranie, rąbiąc drewno w zamian za ciepły posiłek. W westernie powtórzono również ziejące smutkiem zakończenie, w którym resztka ocalałych bohaterów obserwuje świętujących chłopów, mówiąc: „Oni wygrali. My przegraliśmy. My zawsze przegrywamy”.
Zjednoczone stany imigrantów
Western, jak się zdaje, na dobre powrócił do amerykańskiej kinematografii jako gatunek, który mówi coś społeczeństwu o nim samym. Powstały w Ameryce i opowiadający – wyjąwszy kilka filmów – wyłącznie o niej, wpierw stworzył mit o mieszkańcach USA jako o narodzie pielgrzymów, którzy kierowani są daną od Boga misją stworzenia dla siebie miejsca na Zachodzie, ziemi teoretycznie niczyjej. Potem western imitowano, parodiowano, a wreszcie – podano w wątpliwość jego najbardziej podstawowe założenia. Symboliczną datą staje się tu rok 1976, kiedy premierę miał „Buffalo Bill i Indianie”. Ten film Roberta Altmana przedstawiał założycielski dla westernu „road show”, który od 1883 popularyzował historię Dzikiego Zachodu jako cyrkową blagę. Po nim do głównego nurtu western dopiero wrócił w latach 90., po premierach „Tańczącego z wilkami” i „Bez przebaczenia”. Oba filmy nazywano wielkimi pożegnaniami z gatunkiem – ten jednak wciąż nie chciał umrzeć. W ciągu ostatnich sześciu lat twórcy sięgali po western w celu podjęcia dyskusji z tradycją („Prawdziwe męstwo” braci Coen), zażartowania w komiksowym stylu („Kowboje i obcy” Jona Favreau, „Jeździec znikąd” Gore’a Verbinsky’ego) czy ponownego zaprzeczenia gatunkowym kanonom („Django” Quentina Tarantino).
Teoretycznie o oryginalności nowych „Siedmiu wspaniałych” świadczyć mogłoby zróżnicowanie etniczne wśród bohaterów. Antoine Fuqua nie bez racji twierdzi, że jego wizja Dzikiego Zachodu jako miejsca spotkań białych, czarnych, Azjatów i rdzennych Amerykanów jest bliższa historycznej prawdzie niż wizja klasycznych westernów. Należy jednak zastanowić się, w jaki sposób z tej prawdy o multietnicznej Ameryce reżyser korzysta? W jego wersji w rolę przywódcy Siedmiu, odgrywaną kiedyś przez Yula Brynnera, wciela się Denzel Washington. I powiedzmy sobie szczerze – nie ma w tym żadnej sensacji. Washington od dekad już niezwykle starannie dobiera sobie role, unikając postaci negatywnych lub poniżanych (jest więc ironią, że jedynego Oscara otrzymał za rolę skorumpowanego policjanta w „Dniu próby”). W związku z tym oglądanie go jako szlachetnego rewolwerowca broniącego wdów i pastorów przed złem nie jest niczym zaskakującym, bo ta rola jest niejako stworzona dla niego. Czarny aktor w roli kowboja nie szokuje jeszcze z innego powodu: uprzedził w tej kwestii Antoine’a Fuqua Quentin Tarantino w „Django”. To film rozliczający się z afirmującymi Ku-Klux-Klan „Narodzinami narodu” i „Przeminęło z wiatrem”. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę także na „Nienawistną ósemkę”. W jej finale rasista z południa (Walton Goggins) i były niewolnik (Samuel L. Jackson) jednoczą się w nienawiści przeciw kobiecie (Jennifer Jason Leigh), co stanowi sygnał, że koniec walki o emancypację jednej grupy oznacza początek walki dla innej. W tym zestawieniu obsadzenie Denzela Washingtona w takiej roli nie jest niczym odkrywczym.
Pozostali bohaterowie filmu Antoine’a Fuqua są ściśle wpisani w stereotypy – i to jest największym problemem produkcji nieporadnie promującej różnorodność. W drużynie znajduje się miejsce dla Meksykanina (w tej roli Manuel Garcia-Rulfo), ale jest to poszukiwany przez wymiar sprawiedliwości nieogolony morderca, który lubianych przez siebie białych nazywa „loco”. Jest tu też Komancz, oczywiście umalowany w barwy wojenne i strzelający z łuku (choć Indianin nadal używający łuku pod koniec XIX w. musiałby być wariatem). Identyczny problem dotyczy Billy’ego Rocksa, mistrza rzucania nożami, który jest w nowej wersji Koreańczykiem. W tym miejscu należy zrobić historyczny przypis. Faktem jest, że do Stanów Zjednoczonych w XIX w. przybywało wielu mieszkańców wschodniej Azji, zwłaszcza Chin. Większość z nich osiedlała się w Kalifornii. Stykali się oni z potężną falą rasizmu i klasowej eksploatacji (Chińczycy obok Afroamerykanów stanowili największą grupę najniżej opłacanych robotników budujących podkłady pod linie kolejowe, które połączyły kontynent). W „Siedmiu wspaniałych” zawarta jest lekka sugestia, że Billy Rocks (przezwisko być może pochodzące od jego dawnego zajęcia: rozbijania skał kilofem bądź dynamitem) jest zbiegiem. Przez większość filmu pozostaje on jednak małomównym przedstawicielem „tajemniczego Orientu”, jak półżartem określa go były żołnierz Konfederacji Robicheaux (Ethan Hawke). Jedyna cechą indywidualna, jaką rozpoznajemy u Rocksa, jest bezwzględna wierność białemu przyjacielowi. Tym samym cofamy się do stereotypu Azjaty obecnego sto lat temu w twórczości Griffitha („Złamana lilia” z 1919). Warto dodać, że w pewnym sensie „Siedmiu Wspaniałych” Sturgesa było również różnorodne pod względem obsady. Yul Brynner był urodzonym we Władywostoku Rosjaninem, po babce Buriatem. Charles Bronson (Buchinsky) był synem imigranta z Litwy. Brad Dexter (Boris Michel Soso) był synem serbskich imigrantów. Wybitny w roli Chico Horst Buchholz urodził się i zmarł w Berlinie. Nowy film oprócz dwóch wymienionych może co najwyżej przeciwstawić Vincenta D’Onofrio, potomka Włochów. Zatem znów wprowadzanie aktorów, których pochodzenie etniczne jest niezgodne ze stereotypem „białego” anglosaskiego Zachodu, nie jest rewolucją. Mamy do czynienia co najwyżej z naturalnie poszerzającą horyzont ewolucją.
Siedmiu socjalistów
W wersji „Siedmiu wspaniałych” z 1960 r. i w filmie Kurosawy wynajęci ubodzy wojownicy przeciwstawiają się bandzie złodziei, która regularnie najeżdża wieś farmerów w celu uzyskania żywności. W warunkach ogarniętej wojną domową feudalnej Japonii oraz pogranicza amerykańsko-meksykańskiego końca XIX w. najazdy band żyjących z rabunku są naturalne niczym plaga szarańczy lub huragan. Waleczni bohaterowie przeciwstawiają się więc poniekąd siłom natury. U Antoine’a Fuqua wrogiem porządku jednak okazuje się cywilizacja, uosabiana przez bogatego kapitalistę. Groteskowy Peter Sarsgaard gra Bartholomewa Bogue’a, właściciela kopalń złota w Kalifornii. Pierwsze ujęcia ukazujące jego domenę przypominają odpowiednie sekwencje „Niesamowitego jeźdźca” w reżyserii Clinta Eastwooda (1985): środki technologiczne rozrywają ziemię w celu powiększenia zysku jednostki, na pohybel budującej się nieopodal społeczności. Bogue we wstępnej części filmu, przemawiając do zebranych w kościele biedaków, których ziemię zamierza kupić po zaniżonej cenie, dokonuje pokrętnej interpretacji Biblii. Mówi, że Bóg stoi za kapitalistami i kto sprzeciwia się jego (Bogue’a) chęci zysku, ten popełnia grzech. Kieruje nim chciwość, a chciwość, jak wiemy od Gordona Gekko, jest dobra. Kto się z tym nie zgadza, zostanie wygnany. Bogue również doskonale rozgrywa przeciwko sobie mieszkańców miasteczka, które zamierza opróżnić, oraz steranych pracą górników. Jak długo będzie w stanie wmówić pracownikom kopalni, że ich cele są zbieżne z jego własnymi, tak długo nic nie może naruszyć jego panowania nad złotonośną doliną.
Znaczna część filmu jest w zasadzie opisem rewolucji. Bohaterowie uspołeczniają środki produkcji, uświadamiają robotnikom wyzysk, kierują ich zbrojnym oporem. | Tomasz Rachwald
Dalszy ciąg filmu jest w zasadzie opisem rewolucji. Bohaterowie wkraczają do kopalni pod nieobecność właściciela i pozbawiają go władzy, zabijając nadzorców. Następnie uspołeczniają środki produkcji (w tym dynamit), uświadamiają robotnikom, że są wyzyskiwani, włączają ich w społeczność bronionego miasteczka, po czym kierują zbrojnym zorganizowanym oporem przeciwko kupionym przez bogacza siłom porządkowym. Po zakończonej walce ci, którzy przeżyli, odchodzą, zostawiając za sobą nadzieję na lepszą przyszłość dla mieszkańców. Z ideologicznego punktu widzenia film Antoine’a Fuqua jest więc niemal identyczny z niedawnym „Mad Maxem”.
Rewolwer i dynamit
Koniec końców nie tylko o ideologię jednak w tym westernie chodzi, także o miłą oku strzelaninę. Niezwykle satysfakcjonujące sekwencje obrony miasteczka są brutalne, choć ze względu na kategorię wiekową (film dozwolony jest w Polsce dla widzów mających 15 lat i więcej) niezbyt krwawe. Trup co prawda ścieli się niezwykle gęsto. Niezliczeni wrogowie siedmiu bohaterów giną od kul, strzał, noży, w eksplozjach, w morderczym uścisku rąk. Czysta przyjemność, jaka płynie z oglądania dobrze zrealizowanych scen akcji, może wynagrodzić znaczną część punktów zasługujących na krytykę. Nie patrząc na film przez pryzmat opowiadania rozumianej jako coś absolutnego „prawdy” (patrzenie takie ściągnął sam reżyser, mówiąc o historycznej prawdzie różnorodnego etnicznie Zachodu), mamy do czynienia z niezwykle przyjemną strzelanką, w której według moich skromnych szacunków ginie ponad setka osób (standardy to raczej typowe dla włoskich westernów niż dla szacownej amerykańskiej klasyki). Jako remake film ten sprawdza się nieźle, jako dyskusja z normami gatunkowymi westernu również nie najgorzej. Fuqua nakręcił film samoświadomy i więcej niż poprawny. Niech to wystarczy.
Prędzej czy później oczywiście pojawi się kolejny reżyser, któremu zamarzy się realizacja własnej wersji „Siedmiu wspaniałych”. Dlaczego nie? Nigdzie nie jest zapisane, że kino musi stwarzać wciąż nowe historie. Ważniejsze jest, żeby opowiadało je dobrze.
Film:
„Siedmiu wspaniałych”, reż. Antoine Fuqua, USA 2016.
*Ikona wpisu: materiały prasowe Forum Film Poland