Amerykańska polityka – bardziej w teorii niż w praktyce – zna pojęcie „październikowej niespodzianki”, czyli wydarzenia, które może przechylić szalę zwycięstwa, odebrać prowadzenie dotychczasowemu liderowi sondaży. W zeszłym tygodniu „trumpiści” czekali na miażdżący cios, jaki kampanii Hillary Clinton miało zadać WikiLeaks – na próżno, mimo buńczucznych zapowiedzi, strona Juliana Assange’a ostatecznie niczego nie opublikowała. Zamiast tego ostatniego dnia września pewna dziennikarka „The New York Times” otrzymała od anonimowego nadawcy kilka stron dokumentu, który naprawdę może wpłynąć na wynik tegorocznych wyborów.

Jak wszyscy wiedzą, Donald Trump jest pierwszym kandydatem od czasów Geralda Forda, który nie ujawnił swoich zeznań podatkowych. Zasłaniał się kontrolą, którą przeprowadza IRS (odpowiednik naszego Urzędu Skarbowego), choć sam urząd zaprzeczył, by było to jakąkolwiek przeszkodą w upublicznieniu dokumentów. Prawdziwy powód był oczywisty dla wszystkich, ale dopiero syn Trumpa był na tyle odważny (lub nierozsądny), by przyznać wprost, że gdyby je ujawniono, „odwróciłyby uwagę od przekazu” ojca i wzbudziłyby zbyt wiele pytań. Kilka z nich zadała w czasie debaty Hillary Clinton: Czy Trump rzeczywiście jest tak bogaty, jak twierdzi? A może próbuje ukryć fakt, że płaci niewielkie podatki albo nie płaci ich w ogóle?

I rzeczywiście. Kiedy „The New York Times” opublikował parę stron podatkowego zeznania Trumpa sprzed dwudziestu lat, eksperci orzekli, że zadeklarowanie strat w wysokości 916 mln dolarów [sic!] zapewne pozwoliło Trumpowi, dzięki wykorzystaniu wyjątkowo korzystnych dla bogaczy przepisów, na niepłacenie podatku dochodowego przez prawie… 18 lat.

Niemal miliard dolarów strat to dość upokarzający wynik finansowy dla człowieka, który wszem wobec twierdzi, że jest geniuszem biznesu. Ale w gruncie rzeczy nie jest to nic nowego – historia nieudanych przedsięwzięć Trumpa (linie lotnicze, czasopismo, uczelnia, kasyna, suplementy diety i wiele innych) oraz kolejnych bankructw jest dobrze znana i nie ona jest tu najważniejsza, zwłaszcza że wiele z tych strat mogło być znacznie zawyżonymi stratami księgowymi. Chodzi o coś innego, czego – jak się wydaje – nie rozumie ani Trump, ani jego sojusznicy, tłumaczący, że unikanie płacenia podatków było oznaką „sprytu”, a nawet „geniuszu”. Trumpowe szachrajstwa, choć legalne, są co najmniej wątpliwe etycznie – zwłaszcza w wykonaniu człowieka, który kandyduje na prezydenta, obiecując naprawić kraj i zadbać o „zwykłych ludzi”.

Nie ma, oczywiście, szans na to, żeby doniesienia „NYT” zraziły do Trumpa tych wyborców, którzy konsekwentnie i bezdyskusyjnie wybaczają swojemu idolowi wszystko, co mówi i robi. Jak to sam kiedyś ujął: „Mógłbym zastrzelić kogoś na środku Piątej Alei, a i tak nie straciłbym zwolenników”. Sęk w tym, że wybory w Stanach wygrywa się nie z pomocą swojego najwierniejszego elektoratu, ale przekonując do siebie niezależnych i niezdecydowanych (choć jako żywo trudno uwierzyć, że po tylu miesiącach kampanii ktoś wciąż może poważnie wahać się między Clinton a Trumpem).

Tym co działało na korzyść Trumpa w przypadku części niezależnych wyborców lub nawet niektórych rozczarowanych Demokratów, była jego rzekoma antysystemowość: przedstawiał się jako człowiek z zewnątrz, który przewróci stolik układów, ukróci korupcję, naprawi zepsuty system, symbolizowany przez – jak określa swoją przeciwniczkę Trump – „Hillary Kanciarę”. Tymczasem, jeśli dzięki kreatywnej księgowości Trump przez prawie dwie dekady rzeczywiście nie płacił podatków, to robił w balona nie tylko amerykańskiego fiskusa, ale też właśnie owych „zwykłych obywateli”, którzy karnie płacą podatki – czy to dlatego, że nie stać ich na najlepszych prawników, czy dlatego, że po prostu kierują się poczuciem przyzwoitości. Jak bowiem pokazują sondaże, mimo silnego w Stanach libertariańskiego nurtu myślenia o państwie i gospodarce, znaczna większość Amerykanów (w tym aż 80 proc. zwolenników Trumpa) uważa płacenie podatków za patriotyczny obowiązek.

Nie przekłada się to jednak na praktykę potężnych korporacji. Opublikowane niedawno badania pokazują, że 500 największych przedsiębiorstw w USA legalnie ukryło przed fiskusem biliony [sic!] dolarów dochodów. Na tym tle miliarder (a może raczej „tylko” multimilioner) Trump może jawić się co najwyżej jako drobny cwaniaczek, ale niewątpliwie należący do tej samego gatunku „spryciarzy”, który wykorzystują system dla własnych zysków.

Oczywiście, jeśli to tylko część prawdy, a Trump w późniejszych latach posłusznie płacił swoją dolę do publicznej kiesy, najprościej byłoby po prostu, gdyby ujawnił całość zeznań. Na to jednak nie ma co liczyć. Poza tym, jak już wielokrotnie widzieliśmy, Trump uważa, że najlepszą obroną jest atak. Taką strategię przyjął i teraz, grzmiąc na Hillary Clinton i rzekomo chodzące na jej pasku media. Nic to, rzecz jasna, że kilka miesięcy temu sam wzywał rosyjskich hakerów do ujawnienia maili swojej konkurentki, co zdaniem wielu zakrawało wręcz o zdradę państwową.

Im bliżej 8 listopada, tym bardziej przyśpiesza kampania: ubywa niezdecydowanych, spada też poparcie dla kandydatów partii trzecich, zwłaszcza Gary’ego Johnsona z Partii Libertariańskiej, który jeszcze jakiś czas temu wydawał się jakąś alternatywą dla niemogących znieść Trumpa Republikanów, ale po serii kompromitujących wpadek spadł na typowe dla swojej partii pozycje w sondażach. Sondaże, nie tylko ogólnokrajowe, już odnotowały wzrost poparcia dla Clinton o kilka procent, zwłaszcza w Pensylwanii i na Florydzie, która znów najprawdopodobniej okaże się stanem rozstrzygającym wynik wyborów.

Oczywiście nic jeszcze nie jest przesądzone (i raczej nie będzie aż do dnia wyborów), ale wydaje się, że po raz pierwszy w czasie tej kampanii coś naprawdę przykleiło się do teflonowego Donalda Trumpa. I już ten fakt można uznać za prawdziwą październikową niespodziankę.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Chris Potter; Źródło: Flickr.com