Trump do ostatniej – trzeciej już – debaty przystępował ze stratą blisko 7 proc. w sondażach, a dziennik „The New York Times” na podstawie szeregu badań prowadzonych na poziomie krajowym i stanowym daje mu jedynie 8 proc. szans na zwycięstwo. Do problemów Trumpa należy też dodać narastający konflikt z kierownictwem Partii Republikańskiej, które stara się, jak może, odciąć od kontrowersyjnego kandydata. Na kilka tygodni przed wyborami kompromitujące nagrania i wypowiedzi Trumpa pociągają w dół całą partię, skutkiem czego amerykańska prawica może przegrać nie tylko rywalizację o prezydenturę, lecz także wybory do Senatu i Izby Reprezentantów.

Mimo kłopotów, miliarder zamiast łagodzić ton, po raz kolejny uznał, że najlepszą obroną okaże się atak. Znów zaczął więc „ostrzegać” swoich zwolenników przed prawdopodobnymi fałszerstwami podczas wyborów, a w międzyczasie zasugerował, że jego rywalka… zażywa narkotyki, dlatego przed ostatnią debatą powinna poddać się odpowiednim testom. Mimo to podczas samej debaty Trump zachowywał się znacznie spokojniej niż dotychczas i był to występ najbardziej przypominający starcia polityków, jakie Amerykanie znają z poprzednich lat. Tak było do czasu…

Zapytany o to, czy – wziąwszy pod uwagę jego (niepoparte niczym) tezy o możliwych fałszerstwach wyborczych – uzna wynik listopadowego głosowania, Trump odpowiedział, że „zastanowi się nad tym w odpowiednim czasie”, a na razie potrzyma Amerykanów „w niepewności”. W kraju, który od niemal 250 lat szczyci się swoją demokracją, ta odpowiedź wywołała spodziewane oburzenie i absolutnie zdominowała wszystkie relacje z debaty. Nawet prawicowe media, jak stacja Fox News, twierdzą, że tą wypowiedzią miliarder ostatecznie zaprzepaścił swoje szanse na poszerzenie elektoratu, a tym samym wyborcze zwycięstwo. Niewykluczone jednak, że taki właśnie był jego cel.

Biorąc pod uwagę sondażowe straty Trumpa, jego szanse na ostateczny sukces jeszcze przed debatą były nikłe. Ryan Lizza na łamach tygodnika „The New Yorker” postawił więc tezę, że kandydat Republikanów świadomie obrał strategię prowadzącą do porażki, ale porażki poniesionej w określony sposób. Odmawiając załagodzenia sporu z kobietami oskarżającymi go o molestowanie oraz podważając wiarygodność wyborów, zmusił część Republikanów (wg szacunków ok. 25 proc. gubernatorów, kongresmenów i senatorów tej partii) do wyraźnego zdystansowania się wobec jego kandydatury. Uzyskał tym samym doskonałą wymówkę na wypadek klęski – brak wsparcia „skorumpowanego” establishmentu – a jednocześnie w oczach swoich najbardziej zagorzałych zwolenników zachował wizerunek bezkompromisowego outsidera, który rzucił wyzwanie „elitom”.

Te ok. 30 proc. amerykańskiego elektoratu, gotowego popierać Trumpa bez względu na wszystko, bardzo przyda mu się już po wyborach, kiedy to – jak podają media – spróbuje spieniężyć zdobytą popularność, budując własną stację telewizyjną.

Wszystko wskazuje więc na to, że Trump przegra nadchodzące wybory prezydenckie i to wyraźnie. Niestety jego destruktywny wpływ na amerykańską politykę nie skończy się 8 listopada. O tym, jak długo potrwa, zadecydują sami Amerykanie oraz partia, którą w tych wyborach reprezentuje.

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Donkey Hotey; Źródło: Flickr.com

 


 

 

kl_bannery_patronat_4

Patronem artykułu jest NETIA, wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie stosunków międzynarodowych.