Kena Loacha można postrzegać jako upartego ideologa, który każdym swoim filmem uprawia lewicową dydaktykę. Można też w jego nieustępliwości widzieć nie wierność ideologii, lecz idealizm i gorące przeświadczenie, że zawsze i wszędzie trzeba walczyć o elementarną sprawiedliwość społeczną. Piszę ten tekst, przyznaję uczciwie, z tej drugiej pozycji. Kino Loacha zawsze ma w sobie konsekwencję etyczną, nawet jeśli bywa naiwne, sentymentalne czy nadmiernie upraszczające skomplikowane sprawy. Nawet jeśli bywa artystycznie nieudane. W filmach Kena Loacha zawsze na pierwszy plan wysuwa się ich użyteczność, służebność wobec tego, co można nazwać elementarnym humanizmem (a co sam twórca zapewne połączyłby z ideą socjalizmu). Ten rodzaj idealizmu, nierzadko płomiennego, sprawia, że niedociągnięcia formalne czy ślady schematyzmu mają znaczenie drugorzędne. Więcej, choć filmy te w swojej strukturze bywają skażone schematyzmem, trudno byłoby odnieść ten zarzut do postaci bohaterów. To zawsze ludzie z krwi i kości, traktowani przez reżysera z powagą, szacunkiem i czułością. I właśnie ten humanistyczny wymiar, niezachwiana wiara w człowieka stanowią tu sedno.

Materiały prasowe M2Films
Materiały prasowe M2Films

Bariery systemu

„Ja, Daniel Blake” jest filmem radykalnie Loachowskim, w każdym możliwym sensie. Zrealizowany wraz ze stałym współpracownikiem reżysera, scenarzystą Paulem Lavertym, opowiada historię Daniela (Dave Johns), 60-paroletniego stolarza, któremu stan zdrowia nie pozwala na powrót do pracy. Dan jest zbyt chory, by pracować, ale jednocześnie zbyt zdrowy, by dostawać zasiłek. Swoje prawo do niego musi udowodnić. Warunkiem jest zgromadzenie dokumentacji poświadczającej poszukiwanie pracy, której i tak nie może przyjąć. Absurd sytuacji narasta w kolejnych scenach składania wyjaśnień w urzędach, wypełniania dziesiątków formularzy na papierze i online, co dodatkowo wymaga uczestnictwa w szkoleniach o tym, jak pisać CV. Ale wszystkie te starania zawodzą, bo Daniel stara się za mało, za słabo, niewłaściwie, nieprzekonująco.

Rozłożenie sił, jak to u Loacha, okazuje się klarowne i przewidywalne – po jednej stronie są bohaterowie, po drugiej jest bezduszny system. | Karolina Kosińska

Bariera systemu jest obezwładniająca i nie do przejścia. Nie tylko Daniel się o nią rozbija. Inną ofiarą tej spiętrzonej, wewnętrznie sprzecznej biurokracji jest Katie, samotna matka dwójki dzieci, która po tygodniach spędzonych w schronisku dostała wreszcie mieszkanie komunalne. Ale nie w Londynie, skąd zapewne pochodzi i gdzie ma rodzinę, tylko w Newcastle, bo tu zakwaterowanie takich jak ona jest tańsze. Podczas awantury w urzędzie pracy Daniel staje u boku Katie. I tu pozostaje, starając się dbać o nią i o jej dzieci tak, jak mógłby dbać o własnych bliskich. Katie nie może znaleźć pracy, Dan nie dostaje świadczeń; ucieczka od nędzy okazuje się niemożliwa. Dla żadnego z bohaterów.

Rozłożenie sił, jak to u Loacha, okazuje się klarowne i przewidywalne – po jednej stronie są bohaterowie starający się utrzymać na powierzchni, a przy tym zachować resztki uczciwości czy godności. Po drugiej jest bezduszny system, którego zimną emanacją są trzymający się ślepo procedur urzędnicy. Ci pierwsi potrzebują pomocy i ludzkiego zrozumienia. Ci drudzy mogą im zaoferować jedynie automatycznie powtarzane formułki oraz przekierowanie do kolejnych instancji urzędowych. Niemożność działania, póki pocztą nie przyjdzie powiadomienie o decyzji, o której wiadomo, że już została wydana, godziny spędzane na wsłuchiwaniu się w rozbrzmiewającą w słuchawce muzykę Vivaldiego, mającą umilić czas oczekującym na rozmowę z urzędem, nieustanne odsyłanie do nieokreślonych, bezcielesnych decydentów – wszystko to prowadzi do pełnej gniewu frustracji.

To system izolujący i upokarzający, a nie oferujący opiekę czy wsparcie. W swoim dążeniu do nowoczesności odcinający się od tych, którzy za nią nie nadążają. Co z tego, że każdy z formularzy dostępny jest online, skoro Daniel nie obsługuje komputera? Loach piętnuje bolesny absurd. Instancja mająca wspomóc tych, którzy nie potrafią albo nie są w stanie odnaleźć się w rzeczywistości, posługuje się procedurami dla nich niedostępnymi.

Materiały prasowe M2Films
Materiały prasowe M2Films

Wstyd Europy

I tu Loach jest skrajnym pesymistą – między państwem a społeczeństwem nie ma żadnych więzi. Albo klarowniej – między systemem państwa a tą częścią społeczeństwa, która niegdyś była klasą robotniczą, a teraz jest po prostu klasą niższą, zawieszoną w jakimś nieokreślonym statusie, a przy tym całkowicie lekceważoną przez klasę rządzącą. Co gorsza, łudząc wsparciem, które okazuje się niedostępne potrzebującym, system deprawuje ich, bo uczciwość nie sprawdza się, gdy chodzi o przeżycie. Konsekwencją musi być upadek, a z tym nie można się pogodzić. Tak jak nie można się pogodzić z upodleniem wygłodniałej Katie we wstrząsającej scenie w banku żywności – kiedy przychodzi z dziećmi po zapomogę żywnościową i w akcie desperacji, mając nadzieję, że nikt jej nie widzi, rozpaczliwie wpycha sobie do ust zimną fasolkę z puszki. Ale widzą ją wszyscy – wolontariusze, inni potrzebujący, jej własne dzieci.

Będąc politycznym pesymistą, Loach jest jednocześnie niezłomnym społecznym optymistą, który głęboko wierzy w więź człowieka z człowiekiem. | Karolina Kosińska

Ta druzgocąca diagnoza, obecna w „Ja, Daniel Blake”, ale i powtarzana w każdym kolejnym filmie Loacha, łączy się zawsze z opisem systemu i jego mechanizmów. Ale ma też swój rewers. Bo będąc politycznym pesymistą, Loach jest jednocześnie niezłomnym społecznym optymistą, który głęboko wierzy w więź człowieka z człowiekiem i w niej chyba widzi jedyną nadzieję. To właśnie kontrast między okrucieństwem biurokratycznej machiny a bezinteresowną bliskością, jaka łączy Katie i jej dzieci z Danielem, jest w filmie Loacha najbardziej poruszający. Kiedy okazuje się, że w mieszkaniu Katie nie ma ogrzewania, bo dziewczyna nie była w stanie zapłacić rachunku, Daniel podpowiada zmarzniętym dzieciom, jak osłonić mały płomyk świecy doniczką, by ta zaczęła oddawać ciepło. Oczywiście, scena ta może wydawać się sentymentalna i nastawiona na szantaż emocjonalny. Ale Loachowi zwykle udaje się uniknąć tej pułapki. Te najtrudniejsze momenty na granicy patosu przełamuje właściwym sobie humorem i prostolinijnością. Co zaś najważniejsze, umiejętnie wiąże bohaterów rodzajem wspólnotowości, współodpowiedzialności za siebie, solidarności. Dopóki ta więź istnieje, istnieje też ratunek.

Ale „Ja, Daniel Blake” to także film budzący dyskomfort widza, zwłaszcza europejskiego. Bo w pozycji ofiar systemu widzimy tu tych, którzy – przynajmniej teoretycznie – mogliby być jego beneficjentami. To przecież biali Brytyjczycy, uczciwi i pracowici (Daniel), nawet jeśli czasem pogubieni (Katie). Nie oglądamy tu środowisk patologicznych, marginesu społecznego. Co więcej, i to być może zabrzmi kontrowersyjnie, to nie są ofiary, które można byłoby wpisać w dyskursy pozwalające na łatwe i bezbolesne ulokowanie problemów poza kręgiem własnych możliwości pomocy. Gigantyczny problem społeczny, jakim dziś są emigracja, imigracja oraz uchodźctwo, szybko i wygodnie uznaje się za zbyt zawiły, niejednoznaczny, słowem, zbyt trudny, by brać za niego odpowiedzialność. Ale Loach to nadpsute sumienie drażni, pokazując, że w pozornie szczęśliwych społeczeństwach dobrobytu „jest miejsce” na niezasłużoną nędzę. Państwo nie tylko nie daje ratunku przed nią, ale wręcz samo ją tworzy. Ostatecznie po obejrzeniu „Ja, Daniel Blake” najbardziej dojmującym uczuciem jest wstyd. Sytuacja pokazana przez Loacha jest wiarygodna, tak jak i desperacja bohaterów. To już nie jest odległy świat, to rzeczywistość całkiem bliska. Jesteśmy Europą klasową i Ken Loach bardzo dobrze o tym wie.

Materiały prasowe M2Films
Materiały prasowe M2Films

Dramat jednoosobowy?

Oczywiście, „Ja, Daniel Blake” jest w dużym stopniu filmem przewidywalnym i wpisującym się gładko w klasycznie Loachowską formułę oszczędnego realizmu społecznego. Tu leży być może jego słabość, ale i, paradoksalnie, jego siła. To nie jest kino artystyczne, to kino społeczne, a kunszt reżysera, a co za tym idzie, siła oddziaływania filmu, polega przede wszystkim na oddaniu pola i zawierzeniu rzeczywistości. Wizja artystyczna jest mało istotna wobec powinności jego kina. Więcej, wizja artystyczna, jeśli tak można nazwać radykalną prostotę stylu reżysera, jest po prostu tej powinności podporządkowana. Stąd taki nacisk na komunikatywność, otwartość, przezroczystość, na porozumienie z widzem. Właściwym pytaniem – w przypadku stylu kina Loacha – jest zawsze „po co”, a nie „jak” te filmy zostały zrobione. Zatrudnianie nieprofesjonalnych aktorów, odejście od literackich dialogów, utrzymanie przezroczystego, czasem nawet paradokumentalnego sposobu filmowania – to wszystko charakterystyczne cechy filmów reżysera.

Materiały prasowe M2Films
Materiały prasowe M2Films

Loach został za swój film nagrodzony Złotą Palmą w Cannes. To zaskakujący werdykt, zwłaszcza że wydany na festiwalu kojarzącym się raczej z czerwonym dywanem i splendorem, biegunowo odległymi od świata opisywanego przez reżysera „Ja, Daniel Blake”. To rodzi pewne niebezpieczeństwo. Dać taką nagrodę to trochę, jak uwolnić się od odpowiedzialności, a przynajmniej poczuć lepiej, jakby uznanie było ekwiwalentem, czy też tańszym zamiennikiem działania. A Loach nie takiej reakcji oczekuje od widzów, tego można być pewnym. Doświadczenie tego filmu jest bolesne, ale nie pozostawia widza w poczuciu beznadziei. Kiedy zdesperowany Daniel w akcie obywatelskiego nieposłuszeństwa robi jednoosobową pikietę pod urzędem odmawiającym mu prawa do zasiłku, cała ulica patrzy na niego i dopinguje. Daniel wypisuje na ścianie budynku swoje hasła i postulaty, ludzie biją mu brawo, sekunduje mu wrzaskliwy pijaczyna. To scena nasycona humorem, a jednak ostatecznie wybrzmiewająca goryczą. Jakby reżyser chciał powiedzieć: jeśli nie przyłączycie się wszyscy, jeśli nie staniecie za nim murem, sprawa będzie stracona. Nie ma dobrego zakończenia, ale jest, jak zawsze, wiara w międzyludzką solidarność. We wspólnocie i wzajemnej pomocy jest nadzieja, być może jedyna.

 

Film:

„Ja, Daniel Blake”, reż. Ken Loach, Francja, Wielka Brytania, 2016.

 

*Ikona wpisu: fot. Materiały prasowe M2Films