Na jego seminarium zacząłem uczęszczać w 1964 r. Byłem studentem filozofii, ale kończyłem też socjologię. Seminarium to i potem bliska znajomość z Jurkiem wpłynęły zasadniczo na moje życie. Zostałem historykiem idei, a nie filozofem i na krótko (bo wydarzył się Marzec 1968) pracownikiem katedry i uczniem Niny Assorodobraj oraz Szackiego, a nie asystentem u Leszka Kołakowskiego.

Szacki był na pozór przede wszystkim solidny, także fizycznie. Potem dostrzegało się wiedzę i obiektywizm, a dopiero – jeżeli się było uważnym – finezję i dowcip. Bez wątpienia należał do „warszawskiej szkoły historii idei”, lecz od kolegów z tej znakomitej grupy odróżniały go zainteresowania i zasada, która stała u podstaw jego pisarstwa. Nie tworzył książek aluzyjnych, a tylko o tym, co go ciekawiło. Stąd na przykład „Kontrrewolucyjne paradoksy”, książka, która wówczas (1965 r.) była nie tylko sama w sobie świetna świetna, ale traktowała o myślicielach, francuskich konserwatystach, o których większość polskich filozofów po prostu nie wiedziała. Dzięki niemu sam zaciekawiłem się konserwatyzmem.

Mówił mało. Tylko jak było trzeba. Uśmiechał się rzadko. Ale ogromnie bawił go spektakl świata. Był człowiekiem niesłychanie zrównoważonym, a w każdym razie tak się zdawało. Po kilku kieliszkach usta mu się otwierały i dopiero wtedy przychodziła wielka frajda rozmowy.

Dużo tłumaczył. Lubił to robić, bo – jak mi kiedyś opowiadał – gdy człowiekowi się nie chce pracować, to tłumaczenie jest znakomitym wykrętem i zastępstwem. Przetłumaczył kilkanaście ważnych książek. Nie był socjologiem w dosłownym rozumieniu, ale znakomitym historykiem socjologii. Jego historia myśli socjologicznej nie ma sobie równych na świecie. Był zawsze życzliwy, chociaż trzeba było go znać, żeby to zrozumieć. Był wspaniałym uczonym, który lubił to, co robił.