Gdy w 1947 r. komunistyczne władze próbowały „uzasadnić” konieczność przeprowadzenia Akcji „Wisła” na terenie Małopolski – serii przesiedleń określonych przez historyka prof. Grzegorza Motykę mianem „etnobójstwa” – chętnie odwoływały się do rzezi wołyńskiej, opowiadając Polakom, sąsiadom wysiedlanych Łemków i Ukraińców, o brutalności wołyńskich wydarzeń i sprowadzając wszystkich Ukraińców do banderowców i band UPA.

Opowieści o rzezi wołyńskiej były też elementem lokalnej propagandy na tzw. ziemiach odzyskanych, gdzie, dążąc do skonfliktowania polskich przesiedleńców ze Wschodu z Ukraińcami i Łemkami przesiedlanymi w ramach Akcji „Wisła”, odpowiednio „przygotowywano” (przybyłych w pierwszej kolejności) Polaków opowieściami o nadjeżdżających banderowcach. Polscy przesiedleńcy opowiadali potem, iż w oczekiwaniu na nocny atak przez kilka miesięcy trzymali w pobliżu łóżka siekierę.

Kto co wie?

Czytając recenzje filmu „Wołyń”, przede wszystkim zaś dyskusje o jego roli w kontekście przemilczeń i trwającej wiele dekad nieobecności rzezi wołyńskiej w publicznym dyskursie, można odnieść wrażenie, że obie strony, zarówno ta, która przeczy tezie, iż temat był nieobecny, jak i ta, która tezę tę podtrzymuje, pomijają kwestię samego przekazu i funkcjonowania wołyńskiej narracji. W okresie PRL kwestia Wołynia była albo elementem propagandy władz, albo należała do domeny rodzinnych wspomnień, przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Okres transformacji traktowany jest jako czas, który zaowocował szeroką działalnością publikacyjną z zakresu literatury popularnej i wspomnieniowej, rzadko jednak przypomina się, że literatura ta niekoniecznie zastępowała narrację z doby PRL, a czasem ją wręcz umacniała. Argument, wysunięty chociażby w recenzji „Wołynia” autorstwa Karoliny Wigury i Jarosława Kuisza, iż wreszcie powstały wyważone, oparte na długoletnich badaniach archiwalnych i dokonujące ważnych sprostowań prace profesjonalnych historyków, nie jest argumentem mocnym, albowiem publikacje naukowe rzadko kształtują powszechną percepcję danego problemu. Tak jak wiedza o potopie szwedzkim znakomitej większości Polaków opiera się na filmie Jerzego Hoffmana i powieści Henryka Sienkiewicza, a nie na historycznych monografiach, tak trudno wyobrazić sobie, by liczba widzów filmu Smarzowskiego równa była tej reprezentującej czytelników publikacji Grzegorza Motyki, czy też powieści Włodzimierza Odojewskiego.

Jeszcze bardziej problematyczne wydaje mi się powoływanie się w tym kontekście na powieść Zofii Kossak-Szczuckiej, która nie tylko opowiada o innym etapie kresowej historii, ale którą to narrację, mam wrażenie, film taki jak „Wołyń” ma niejako zrównoważyć. Opowieść Szczuckiej wpisuje się przecież w przyrastającą w ostatnich latach w gigantycznym tempie liczbę lepszej lub gorszej jakości książek, głównie wspomnień i pamiętników, poświęconych kresowym dworom i ich mieszkańcom, które sprawiły, że na dramat Kresów patrzymy właśnie przez pryzmat ziemian i kulturowego dziedzictwa polskiej klasy wyższej.

„Wołyń” uniwersalny?

Nawet jeśli uznamy, że o Kresach się mówi, powinniśmy zapytać: o jakich lub „czyich” Kresach? Gdy w 2013 r. prowadziłam wraz z grupą studentów badania poświęcone recepcji kontrowersyjnej rekonstrukcji rzezi wołyńskiej w Radymnie na Podkarpaciu, nasi rozmówcy – potomkowie zamordowanych Wołyniaków – używali jako argumentu właśnie kwestii klasowej. „O Katyniu się mówi, bo tam zginęły elity, oficerowie i lekarze”, podkreślali, „a o chłopach nikt nie pamięta”. Myślę, że ludzie ci przyjmą film Smarzowskiego nie tylko jako hołd wobec ofiar, ale wobec ich wieloletnich starań o uczczenie pamięci pomordowanych krewnych.

Mimo to, nie kwestionując, że film ten ma bardzo duże znaczenie symboliczne, ani nie odbierając Smarzowskiemu prawa do licentia poeticae, uważam go za dzieło pod wieloma względami problematyczne, choć z innych niż podnoszone w prasie względów. Nie zgadzam się na przykład, że film epatuje przemocą (być może lata lektur o wołyńskich czystkach nieco uodparniają na przedstawione w filmie sceny), ani też z niemającym, moim zdaniem, żadnego uzasadnienia twierdzeniem, iż Polak nie powinien takiego filmu robić i że lepiej było zrobić film o Jedwabnem.

Problematyczne jest dla mnie jednak samo przedstawienie kontekstu opisywanych wydarzeń. Jestem świadoma, że trudno obarczać Smarzowskiego odpowiedzialnością za to, iż jego film będzie traktowany jako podręcznik historii, jak i tego, że nie jest to dokument, lecz fabuła, i to reżyser oraz scenarzysta w jednej osobie miał prawo eksponować pewne wątki, a pomijać inne. Inną kwestią pozostaje fakt, iż nawet to, co ostatecznie zostało pokazane, może zostać zinterpretowane w diametralnie różny sposób: w przeciwieństwie do Anny Wylegały, w filmie nie dostrzegłam „polskich akcji odwetowych”, a jedną taką akcję, dokonaną na jednej rodzinie – co nie odbiera jej dramatyzmu, ale w długiej sekwencji scen zbrodni nie wybrzmiewa z pełną mocą. A w świetle zapewnień reżysera, że film miał na celu pokazać pewne uniwersalne mechanizmy i pokazać, do czego prowadzi nienawiść, wydaje mi się, iż selekcja określonych wątków i sposób prowadzenia narracji ma tu kluczowe znaczenie.

Film ten ma mieć wydźwięk uniwersalny; jego tematem mógłby być konflikt w Rwandzie czy na Bałkanach. Jednak opowiadana przez Smarzowskiego historia nie dzieje się ani w Rwandzie, ani na Bałkanach, ani nawet w sąsiedniej Galicji Wschodniej – dzieje się właśnie na Wołyniu i to właśnie staranne osadzenie w konkretnym miejscu i czasie pozwoliłoby na pełniejsze ukazanie dynamiki tragicznych wydarzeń. Smarzowski celowo unika informowania widzów o datach przedstawianych wydarzeń i nie decyduje się na charakterystyczne dla wielu filmów historycznych wprowadzenie w postaci garści podstawowych informacji. Tymczasem kontekst wołyński to przecież trwająca wiele dekad historia prześladowań pod zaborem rosyjskim, nieudane próby „asymilacji państwowej” w okresie międzywojennym i następująca po nich brutalna polityka władz polskich wobec ludności ukraińskiej, dyskryminująca polityka (caratu) wobec cerkwi grekokatolickiej i (władz polskich) wobec cerkwi prawosławnej, i wreszcie – osiedlanie po 1921 r. polskich kolonistów, które przypomina, że – wbrew popularnym narracjom o „odwiecznej wielokulturowości” – polsko-ukraińskie sąsiedztwo było w niektórych regionach Wołynia faktem relatywnie nowym.

Wszystko to sprawiło, że nacjonalizm ukraiński na tym terenie kształtował się inaczej niż choćby w sąsiedniej Galicji (w jednym z poświęconych wołyńskim wydarzeniom dokumentów prof. Rafał Wnuk mówi w tym kontekście o „gorliwości neofitów”). Tylko znajomość szerszego kontekstu pozwala zrozumieć, dlaczego ideologom OUN udało się zaplanowaną czystkę etniczną zamaskować formą „spontanicznej” rzezi przeprowadzonej przez chłopów. (Na ironię zakrawa, że najnowszą publikację Motyki, w której podkreśla on ten wątek, reklamuje sam Smarzowski słowami: „Wszystko co powinieneś wiedzieć, by zrozumieć film «Wołyń»”). Ignorowanie tego szerszego kontekstu nie pozwala też na postawienie kolejnego ważnego pytania, a mianowicie: czy do takich wydarzeń mogło rzeczywiście dojść „wszędzie”?

Przedstawianie kontekstu nie oznacza i nie może oznaczać stawiania znaku równości między polityką pacyfikacji a dokonywanymi w okresie rzezi wołyńskiej zbrodniami. Jest jednak konieczne, jeśli chcemy spróbować zrozumieć, co sprawiało, że ludzi ulegali konkretnym ideologiom, przybliżyć do zrozumienia dynamiki narastającej spirali nienawiści. Film nie wyjaśnia niestety i tego, kluczowego dla tezy o „uniwersalności” przekazu, wątku: choć w pierwszych partiach filmu słyszymy z ust bohaterów o dyskryminacji Ukraińców i narastających animozjach, w części poświęconej samym mordom widzimy już tylko ogół opętanych nienawiścią Ukraińców – nie dowiadujemy się wiele o postawach konkretnych ludzi ani o relacji między OUN i UPA stacjonującymi w lesie a ukraińskimi sąsiadami. Umyka przede wszystkim złożoność postaw tych drugich (której to złożoności nie należy błędnie sprowadzać do liczby przedstawionych w filmie „dobrych Ukraińców”). Jest to, bez wątpienia, jeden z efektów wspominanego już, np. przez Łukasza Pawłowskiego, wyboru dokonanego przez reżysera-scenarzystę: zamiast koncentrować się na kilku kluczowych postaciach i śledzić ich los, stara się kreślić epicką panoramę Wołynia. W rezultacie otrzymujemy film, który zapewne porównywany będzie z „Katyniem” Andrzeja Wajdy jako dzieło pełniące określoną misję i wypełniające ważną lukę.

Tak jak o Wajdzie wolę myśleć poprzez pryzmat „Kanału” czy „Popiołu i diamentu” – które, w przeciwieństwie do „Katynia”, opowiadając o dramatycznych epizodach polskiej historii, potrafią poruszać pewne uniwersalne kwestie – tak Smarzowski pozostanie dla mnie reżyserem „Róży”, która mówi o doświadczeniu wojny i powojnia więcej niż wiele „fresków” historycznych razem wziętych. W odbiorze „Katynia” i „Wołynia” dostrzec można zresztą pewne paralele i jedną z nich jest przekonanie, iż do filmów o takich ważnych narodowo kwestiach nie stosuje się kryteriów używanych wobec innych filmów.

„Polskie pany”

Pisząc o kwestii „uniwersalności” historii cierpienia i nienawiści, chciałabym na koniec wspomnieć o jeszcze jednym wątku. Jedną ze scen, która najbardziej uderzyła mnie w filmie Smarzowskiego, był epizod przedstawiający obrabowywanie polskiego dworu; scena, poprzez niemożność szerszego wyjaśnienia, nie do końca jasna, przypominająca jedynie, że na Wołyniu oprócz polskich chłopów były też „polskie pany”, równocześnie zaś, poprzez swą skrótowość, pozostawiająca na boku różne inne ważne wątki, jak choćby pytanie, czy przyglądającemu się z przerażeniem rabunkowi Polakowi Skibie bliżej było do polskich panów czy może do ukraińskich chłopów? Przede wszystkim jednak scena ta, w połączeniu z przedstawianymi w pierwszych partiach filmu rozmowami o zajmowanych przez Polakach lepszych „morgach” czy monopolu na alkohol, niejako sprowadza narastający na Wołyniu antagonizm do kwestii materialnych.

Badacze zgłębiający zagadnienia oporu, buntów i rewolucji podkreślają, iż eksponowanie czynników materialnych bardzo często spycha na dalszy plan kwestie godności, honoru, upokorzeń, które tymczasem są kluczowe w narracjach dyskryminowanych ludzi. Szkoda, że film Smarzowskiego nie ułatwia nam spojrzenia na kontekst wołyńskich wydarzeń przez pryzmat tych właśnie kwestii i położenia ukraińskich chłopów (co, chcę jeszcze raz podkreślić, w żaden sposób nie „usprawiedliwiałoby” zbrodni). Szkoda dlatego, że właśnie o godności i latach upokorzeń mówili też przez lata potomkowie zamordowanych na Wołyniu chłopów, prosząc o pamięć o ofiarach.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Till Krech; Źródło: Flickr.com [CCBY2.0]