Polifonia czy kakofonia?
Nie jest do końca jasne, kto w Polsce odpowiada za kształtowanie polityki europejskiej. Czy jest to premier Beata Szydło, minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, sekretarz stanu ds. europejskich Konrad Szymański, prezydencki sekretarz stanu ds. międzynarodowych Krzysztof Szczerski, czy może (jakkolwiek by to nie brzmiało) minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak? Każda z tych osób oraz ich liczni zastępcy i doradcy wygłaszali już opinie na temat rozmaitych spraw europejskich i zagranicznych, podpierając się przy tym coraz mocniej nadwątlonym autorytetem Rzeczypospolitej. Choć polskim władzom wyraźnie brak koordynacji i spójnego kierunku, da się zauważyć kilka wyraźnych cech polskiej polityki europejskiej po 2015 r.
Od czasu sformowania się rządu premier Szydło, w polityce europejskiej Polski dużo mówi się o poszukiwaniu kluczowych koalicjantów. Miała to być zwłaszcza Wielka Brytania, ale wybrała swoją drogę. Pozostają partnerzy z regionu. Niestety Grupa Wyszehradzka coraz wyraźniej traci złudzenia co do wspólnoty interesów. A zatem zostają Węgry – nawet jeśli są mniej lub bardziej otwarcie koniem trojańskim Władimira Putina.
Mowa o „budowaniu koalicji” może sprawiać wrażenie, że Polska stara się w Europie coś proponować i tworzyć. Jednakże kluczem do zrozumienia różnicy między polityką europejską poprzedniego rządu i polityką PiS-u jest następująca: aktualnie Polska szuka w Europie koalicji wetujących, nie partnerów do tworzenia nowych pozytywnych politycznych projektów. Nawet jeśli w niektórych sprawach pojedyncze weto Polski wystarcza, zawsze lepiej mieć za sobą jakieś wsparcie, choćby była to „tylko” Malta, Cypr czy od dawna ostracyzowane Węgry.
Trudne lekcje dyplomatycznej praktyki
Być może w ten sposób polski rząd osiągnie swoje podstawowe cele, to znaczy zablokuje albo odroczy część unijnych decyzji, które uważa dla siebie za najbardziej niekorzystne, jak np. mechanizm relokacji uchodźców czy reformę systemu handlu emisjami ETS. Nie będzie jednak w stanie wyjść poza to minimum. To ogromny regres – polityczne cofnięcie się w rozwoju, co najmniej do 2008 r. Od tamtego czasu rządząca w Polsce koalicja PO–PSL powoli uczyła się zasad działania Unii – tych formalnych i tych niepisanych. Jedną z nich jest to, że nawet jeśli się jakiegoś projektu legislacyjnego nie lubi – ba! – im bardziej się go nie lubi i im bardziej uważa się go za groźny dla własnych interesów, tym bardziej trzeba angażować się w proces tworzenia tego projektu na jak najwcześniejszych etapach. W dodatku trzeba robić to cały czas przekonując, że jest to projekt ważny, potrzebny, wartościowy, ale… – i dopiero w tym „ale” i w setkach zakulisowych rozmów, dziesiątkach organizowanych na różnych forach spotkań i seminariów powoli przedstawiać swój punkt widzenia. Im mniej ostentacyjnie, tym lepiej. Tak aby w końcu nasze spojrzenie stało się zupełnie naturalnym sposobem widzenia świata także dla innych.
Politycy PiS-u widzą siebie nie tyle w roli dyplomatów, co misjonarzy narodowego interesu Polski. | Kacper Szulecki
Przykładem ewolucji podejścia polskiej klasy politycznej (nie rozróżniajmy tu według przynależności partyjnej, bo chodzi tak naprawdę o poznanie mechanizmów funkcjonowania UE, a punkt wyjścia w 2004 r. wszyscy mieli identyczny) jest projekt Unii Energetycznej kojarzony w całej Europie z Donaldem Tuskiem. Postulaty Tuska z roku 2014 nie różniły się bardzo od postulatów premiera Kazimierza Marcinkiewicza z roku 2006. Różnica polegała jednak na tym, że Tusk solidnie przygotował grunt pod swoje propozycje, budował też na reputacji Polski na europejskiej arenie. Reputacji, która w 2014 r. była chyba najlepsza w historii i raczej długo już taka nie będzie. Bo żeby było jasne – rząd PO–PSL także potrafił być na arenie unijnej hamulcowym i destruktorem, czego najlepszym przykładem było zawetowanie unijnej polityki klimatycznej. Był to jednak raczej akt desperacji, a Polska mogła sobie nań politycznie pozwolić, bo była w konstruktywnej czołówce w innych obszarach.
Sprzeczne wizje polityki
Doświadczenie i sprawność w nawigowaniu sprawami w długich korytarzach brukselskich i strasburskich instytucji niesie jednak za sobą pewne zagrożenie. Otóż, kiedy do polityki europejskiej podchodzi się w sposób opisany wyżej, kiedy rozumie się ją jako bardzo szeroki dialog, ryzykuje się, że gdzieś w trakcie dyskusji, nawet jeśli partnerzy przyjmą w końcu nasz punkt widzenia, to my, chcąc nie chcąc, także zmienimy nieco spojrzenie na sprawę i nieco inaczej zdefiniujemy nasze interesy.
Tu spotykają się dwie fundamentalnie odmienne wizje polityki zagranicznej. Jedna, według której interesy rządów i państw, czasem utożsamiane z „interesami narodowymi”, są dane, niezmienne i jednoznaczne. Druga, która uznaje, że interesy polityczne są wypadkową wielu czynników – wewnętrznej politycznej rozgrywki, krajowej debaty publicznej, wreszcie dyskusji na forum (czy raczej forach) europejskich. Politycy PiS-u mówią w sprawach europejskich wiele czasem sprzecznych rzeczy. Jednak łączy ich wszystkich całkowite oddanie tej pierwszej wizji polityki, a siebie widzą nie tyle w roli dyplomatów, co misjonarzy narodowego interesu Polski. Jednocześnie coraz bardziej ostentacyjnie ignorują kluczową ponadnarodową instytucję Unii, Komisję Europejską, a na forum międzyrządowym, w Radzie Europejskiej pod przewodnictwem Donalda Tuska, obrażają niemal wszystkich kluczowych graczy.
Krucjata przeciwko Zachodowi
Wszystkie te chaotyczne i niszczycielskie działania dokonują się pod ideologicznym płaszczykiem „kulturowej kontrrewolucji” – to cytat z Viktora Orbána – rażąc misjonarską zapalczywością i moralną wyższością. Zapał jest tak wielki, że politykom często mylą się role. I tak na przykład polski minister spraw wewnętrznych publicznie insynuuje na temat decyzji niemieckiego rządu i służb specjalnych oraz wytyka brytyjskim mediom autocenzurę, podczas gdy minister spraw zagranicznych, strasząc marksizmem, rowerzystami i wegetarianami, wyśmiewa polskich obywateli nie zgadzających się z polityką PiS-u, ale w taki sposób, żeby za granicą zrozumieli aluzję.
Tak jak na forum krajowym, w stosunkach międzynarodowych politycy PiS-u wychodzą z założenia, że jakakolwiek krytyka i opór wobec ich działań są oznaką ich celowości i skuteczności. | Kacper Szulecki
Słowne ataki na instytucje europejskie i poszczególne rządy oraz społeczeństwa Starej Unii robią się coraz bardziej bezczelne wraz z widocznym brakiem reakcji, zwłaszcza ze strony tych pierwszych. Tak jak na forum krajowym, w stosunkach międzynarodowych politycy PiS-u wychodzą z założenia, że jakikolwiek opór i krytyka ich działań jest po pierwsze oznaką ich celowości i skuteczności, a po drugie – demaskuje krytyków jako „lewaków” względnie liberałów i zwolenników aborcji na życzenie.
Mimo ogromnej buty i pozorowanej pewności siebie, PiS jest w Europie kompletnie zagubiony. Zdaje się nie wiedzieć, z kim rozmawia, o czym, jakie to ma konsekwencje i czego właściwie chce.
W oślej ławce nie jest źle
Znamienny jest też coraz bardziej pogłębiający się relatywizm myślenia polskiej prawicy. Nie ma już stałych wartości, bo jak przekonuje w rozmowie z „Kulturą Liberalną” minister Konrad Szymański [LINK DO WYWIADU], nawet te podstawowe, jak rządy prawa czy „tradycja europejska”, można interpretować różnie, w zasadzie – dowolnie. Skoro każda krytyka jest wypowiadana z wrogich ideologicznie pozycji i w czyimś interesie, można ją odrzucić. Mistrzem tego typu strategii jest od lat Siergiej Ławrow.
Skoro jednak PiS stawia na politykę siłową i wierzy, że w Europie najlepiej będzie się działo, kiedy każde państwo będzie pilnowało jedynie swoich egoistycznych interesów bez oglądania się na innych – można faktycznie przestać dbać o swoją reputację. Mozolnie budowaną przez ostatnią dekadę polską soft power można odrzucić, a wytykających to jako błąd nazwać ideologicznymi przeciwnikami – konformistami albo „wzorowymi uczniami”. PiS przeciwstawia im swoistą mocarstwowość oślej ławki. Nie siedzą w niej jednak wyklęci nonkonformiści, a raczej nieco denerwujący w swym zacietrzewieniu średniacy ze skłonnościami do psucia wspólnego wysiłku całej klasy.
Ta postawa, retoryka i ton polityków PiS-u całkowicie kontrastują z niedawną przemową przewodniczącego Tuska w European Policy Center, chyba najlepszym od lat, jeśli nie w ogóle, wystąpieniem polskiego polityka na europejskiej scenie. Żeby je docenić, trzeba jednak inaczej postrzegać politykę i widzieć w Unii Europejskiej wartość. Wierzyć w celowość współpracy i chcieć kształtować Unię dla wszystkich, nie tylko dla swojej partii.
To rzeczywiście mowa „wzorowego ucznia”, który odrobił lekcje, bardzo się starał, przerósł niejednego z nauczycieli. Nie rozumiem świata, w którym taki opis polityki zagranicznej ma być obelgą. Można chyba smutno zażartować, że fakt, iż nas jeszcze z Unii nie wyrzucili, to wina Tuska. I całkiem jeszcze licznych innych myślących podobnie jak on.