Trump to człowiek, któremu jego własny „sztab odebrał dostęp do konta twitterowego. […] Mają do niego tak mało zaufania. […] Jeśli ktoś nie jest w stanie poradzić sobie z obsługą swojego Twittera, nie będzie umiał poradzić sobie z kodami nuklearnymi”, mówił Barack Obama podczas jednego z wieców na rzecz Hillary Clinton.
Obama ma rację, bo Trump to kandydat nie tylko – a może nawet: nie przede wszystkim – wulgarny, który swoją karierę budował na kłamstwach i obrażaniu rozmaitych grup społecznych: kobiet, imigrantów, niepełnosprawnych, weteranów. To człowiek skoncentrowany wyłącznie na sobie, nieustannie spragniony uwagi i pochwał, a przy tym całkowicie nieprzewidywalny oraz odporny na racjonalne argumenty.
Kiedy więc dziś słyszymy od części polskich i zagranicznych komentatorów, że po ewentualnym zwycięstwie w wyborach Donald Trump się zmieni, że będzie zmuszony poddać się obostrzeniom nakładanym przez amerykański system polityczny na swobodę działania prezydenta, nie potrafię pojąć, na jakiej podstawie formułowane są tego rodzaju twierdzenia. W czasie długiej kampanii Trump miał się zmieniać, poważnieć i łagodzić przekaz już wielokrotnie – przed debatami z innymi politykami Partii Republikańskiej, w czasie prawyborów, podczas partyjnej konwencji, w czasie starć z Hillary Clinton. Nic takiego się nie stało.
Czy coś zmieniłoby się, gdyby Trump wygrał wyścig do Białego Domu? Oczywiście, władza amerykańskiego prezydenta jest ograniczana przez prawo, pracę Kongresu czy decyzje Sądu Najwyższego. Ale wiemy doskonale, choćby na przykładzie Polski, że tego rodzaju instytucje działają dopóty, dopóki wzajemnie się szanują i uznają swoje prerogatywy. Trump tego szacunku nie czuje, czego najlepszym dowodem są jego słowa o tym, że może nie uznać niekorzystnego dla siebie wyniku wyborów. Cóż stoi na przeszkodzie, by dyskredytował również niekorzystne wyroki Sądu Najwyższego? Czy 9-osobowy „zespół kolesi” może przeszkodzić reprezentującemu lud prezydentowi, który chce „uczynić Amerykę znów wielką”?
Ale przecież są jeszcze doradcy, którzy nie pozwolą Trumpowi na całkowitą samowolkę, odpowiada część komentatorów. To niestety argument kuriozalny. Zakłada bowiem, że ewentualny prezydent Trump gotów będzie podporządkowywać się woli ludzi, których sam zatrudni i których w dowolnej chwili będzie mógł zwolnić. Ze względu na porywczość kandydata i jego przekonanie do własnych racji, osobom niezależnie myślącym nie wróżyłbym specjalnie długich karier w tej administracji.
Do kandydatury Trumpa nie powinien nas także przekonywać argument o jego rzekomym doświadczeniu w interesach i „biznesowym podejściu” do relacji międzynarodowych, które pozwoli mu się dogadać z każdym partnerem. Model prowadzenia biznesu, jaki od dekad uprawia, charakteryzuje się raczej dążeniem do pomnażania zysków w krótkim terminie, często kosztem słabszych partnerów, a nie budowaniem silnej i szanowanej organizacji. Dobitnie świadczą o tym relacje podwykonawców zatrudnionych na jego budowach, pracowników dziś już zamkniętych kasyn, kursantów skompromitowanego Trump University czy nielegalnie angażowanych robotników. W polityce zagranicznej prezydenta Trumpa miejsce tych „maluczkich” może zająć każdy słabszy kraj, także Polska.
Na jednym z ostatnich wieców na rzecz Hillary Clinton prezydent Barack Obama mówił: „Jeśli przez osiem lat prezydentury zasłużyłem sobie na jakąkolwiek wiarygodność, proszę Was, byście zaufali mi i w tej sprawie”.
Czy w dobie panowania rzekomo powszechnej wściekłości na waszyngtoński establishment Amerykanie uwierzą odchodzącemu prezydentowi i oddadzą władzę komuś, kto w dużej mierze będzie kontynuował jego politykę? Bardzo możliwe, bo – i to kolejny paradoks kończącej się właśnie kampanii – prezydenturę Obamy pozytywnie ocenia 56 proc. Amerykanów. To najwięcej od roku 2012 i więcej niż w przypadku wciąż gloryfikowanego przez Partię Republikańską Ronalda Reagana w analogicznym okresie sprawowania urzędu.
To wszystko nie znaczy, że Hillary Clinton jest kandydatem idealnym. Ale jej prezydentura daje przynajmniej szansę na naprawę części problemów trapiących współczesną Amerykę. Prezydentura Trumpa będzie co najwyżej ciągłym odwlekaniem katastrofy.