Szanowni Państwo,
„Precz z antykatolickim apartheidem” i „Facebook=cenzura”, między innymi takie hasła wznosili zwolennicy Marszu Niepodległości protestujący pod siedzibą Facebooka w Warszawie, po tym jak firma usunęła stronę reklamującą wydarzenie oraz zablokowała profile części działaczy radykalnie prawicowych organizacji.
W obronie narodowców stanęła m.in. Anna Streżyńska, minister cyfryzacji. „Facebook naruszył zasadę niestosowania prewencyjnej cenzury, która jest konstytucyjną zasadą”, mówiła na antenie Radia Zet. „Mark Zuckerberg nie ma prawa nie życzyć sobie znaku falangi i wielu innych znaków, które są legalne w poszczególnych krajach”, przekonywała pani minister. Sympatycy marszu w całej sprawie dopatrują się spisku środowisk lewicowych oraz… żydowskich, o czym informują tym razem za pośrednictwem Twittera.
Tymczasem przedstawiciele Facebooka tłumaczą, że usunięte komentarze były niezgodne z regulaminem serwisu, który zabrania publikowania tekstów „zawierających m.in. mowę nienawiści i groźby”. Co więcej, treści usunięto dopiero po zgłoszeniach ze strony innych użytkowników, a bezpośrednią przyczyną miało być wykorzystanie symbolu falangi. Szybko jednak okazało się, że na Facebooku nie brakuje czynnych profili wykorzystujących m.in. symbole nazistowskie czy promujących wydarzenia lub artykuły sympatyzujące z ruchami radykalnie prawicowymi. Po kilku dniach sporów strona Marszu Niepodległości została zresztą przywrócona, ale profile części sympatyzujących z tym wydarzeniem osób wciąż pozostają zablokowane.
„W naszym świecie wolność słowa w praktyce zależy nie tylko od tego, w jakim państwie żyjemy, ale też od «prywatnych supermocarstw»: Facebooka, Google, Twittera itd.”, mówił podczas XXV Debaty Tischnerowskiej poświęconej wolności słowa Timothy Garton Ash. „Te prywatne supermocarstwa, które wpływają na debatę publiczną na całym świecie, same cenzurują niektóre treści, postępując według nieprzejrzystych procedur i podejmując decyzje, od których nie ma odwołania”.
Z drugiej jednak strony, czy korzystając z tych serwisów, nie godzimy się na warunki, jakie nam one stawiają, tak samo, jak wchodząc do eleganckiej restauracji, godzimy się założyć krawat, nawet jeśli nie mamy na to ochoty? To nie do końca trafne porównanie. W przypadku restauracji wszystkich obowiązują te same, jednakowo egzekwowane reguły, tymczasem serwisy internetowe reagują stosują swoją politykę wybiórczo i często z opóźnieniem.
Mowa nienawiści to zresztą nie jedyny problem, z jakim muszą sobie poradzić internetowi giganci. Jak reagować na materiały propagujące nieprawdziwe informacje, często krzywdzące wobec osób trzecich? Czy je także należy regulować? Podczas rozmowy w gronie znajomych nikt nie zakazuje nam wymieniania się plotkami czy nie w pełni sprawdzonymi pogłoskami. Czy kiedy dzielimy się nimi za pośrednictwem Facebooka, powinny nas obowiązywać inne reguły? Bardzo możliwe, bo ich zasięg jest nieporównanie większy. Dziś to nie tradycyjne media, ale właśnie media społecznościowe są dla nas głównym źródłem informacji.
Informacji, dodajmy, filtrowanych przy pomocy specjalnego algorytmu analizującego nasze wcześniejsze zachowania w sieci. Skutek jest taki, że znaczna część ich użytkowników może opierać swoje polityczne opinie wyłącznie na informacjach niemających nic wspólnego z rzeczywistością. Demokracja „to system dający każdemu swobodę wyrobienia sobie jak najlepszych opinii politycznych”, twierdzi politolog Jan-Werner Müller. Wszechobecność kłamstw i brak pluralizmu opinii są dla takiego systemu zabójcze.
Gdzie więc postawić granicę wolności słowa? Czy powinniśmy wyróżniać obszary podlegające szczególnej ochronie – jak to jest na przykład w przypadku rasy lub „uczuć religijnych”? „Obecnie tylko religia, kolor skóry i narodowość są chronione przepisami, które nie potępiają mowy nienawiści ze względu na płeć, orientację seksualną, wiek czy pozycję społeczną. To niebezpieczne, gdy prawo kryminalizuje pewne agresywne wypowiedzi, pomijając inne”, przekonuje w debacie prawniczka Monika Płatek. Czy zatem należałoby całkowicie zrezygnować ze specjalnej ochrony tych dziedzin, czy też wprowadzić ogólne zasady regulujące wszystkie wypowiedzi, niezależnie od tematu?
Wreszcie, jak poradzić sobie z innymi niż słowa formami ekspresji? Czy strój lub obraz może podlegać tym samym regulacjom co artykuł prasowy? „Obraz zawsze gra na ekstremalnych uczuciach: miłości i złości, uwielbieniu i nienawiści. Obrazy są bardziej przekonujące, bardziej uwodzicielskie, bardziej pociągające, skuteczniejsze”, twierdzi historyczka sztuki Maria Poprzęcka. „Poza tym język obrazów jest językiem globalnym, przekraczającym wszystkie granice lingwistyczne”. Nie można więc stosować wobec niego tej samej miary, co wobec słowa pisanego. Jak zatem uregulować przepisy dotyczące swobody wypowiedzi?
„Trudno znaleźć tę granicę. Dlatego spodziewam się uwiądu wolności słowa i debaty publicznej, co doprowadzi do kryzysu parlamentaryzmu”, mówi socjolog Zdzisław Krasnodębski w rozmowie z Julianem Kanią. „W «kontrsferze» publicznej, czyli na ulicach czy podczas protestów, będą temu towarzyszyły rewolty ludzi, którzy nie czują się reprezentowani w sferze oficjalnej i jej języku”. Bieżące wydarzenia polityczne w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, a także krajobraz partyjny w wielu państwach demokratycznych zdają się potwierdzać tę diagnozę. Rzecz jednak w tym, że owej „kontrsferze” publicznej próżno szukać na nią lekarstwa.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Jan Chodorowski, Jakub Bodziony, Julian Kania.