Donald Trump wygrał nie tylko we wszystkich stanach, w których wygrać absolutnie musiał (jak Floryda czy Ohio), ale zdołał też wyrwać kawałek dotychczasowego terytorium Demokratów. Jeszcze niedawno mówiło się o szansach Hillary Clinton w Utah czy Arizonie, tymczasem to Trump zdobył stany, które ostatni raz głosowały na Republikanina w latach 80. – Pensylwanię, Wisconsin, Michigan.

Wczorajsza noc pokazała całkowitą klęskę sondaży i prognoz wyborczych. Analitycy nie potrafili uchwycić skali rozczarowania i wściekłości „niebieskich kołnierzyków”, przedstawicieli klasy robotniczej z „pasa rdzy”, którzy po paru dekadach globalizacji i wdrażanej przez obie partie neoliberalnej polityki gospodarczej mają poczucie, że zostawiono ich samych sobie. Te wybory to także klęska mediów, które bardzo długo, zamiast rzetelnie informować i weryfikować fakty, żywiły się Trumpem, nabijając sobie czytelnictwo, oglądalność i klikalność, a później jednoznacznie poparły Clinton, co jeszcze bardziej rozzłościło „niebieskie kołnierzyki”. W Trumpie, dystansującym się od Partii Republikańskiej, umiejętnie grającym rolę kandydata niezależnego, znaleźli swojego człowieka, a głos na niego był pokazaniem środkowego palca znienawidzonemu establishmentowi, wyraźnym dowodem na to, że nic nie obchodzi ich „poprawność polityczna”, „seksizm” i inne – ich zdaniem wydumane – problemy jajogłowych ze Wschodniego Wybrzeża (z którego, dodajmy tylko gwoli zagmatwania problemu, pochodzi także Trump).

Podłoże tego buntu było nie tylko ekonomiczne, ale i kulturowe. Trumpowi udało się zmobilizować białych Amerykanów przekonanych (niebezpodstawnie), że ich czas się kończy, że przyszłość kraju należy do wielorasowego, wieloetnicznego społeczeństwa. Ruszyli do lokali wyborczych tłumniej i w przeważającej większości oddali głos na kandydata obiecującego powrót do mitycznej, niegdysiejszej Ameryki, kiedy wszystko było prostsze, lepsze i… bielsze.

Wczorajszy wynik to wreszcie klęska samej Hillary Clinton i koniec jej kariery politycznej. Z przyprawioną (nie całkiem bezpodstawnie, ale jednak na wyrost) łatką „sztucznej”, „skorumpowanej” i „niewiarygodnej”, nie zdołała wzbudzić entuzjazmu swojego elektoratu, mimo że pod wpływem popularności Berniego Sandersa startowała z najbardziej lewicowym programem wyborczym od dziesięcioleci. Nie zmobilizowała wystarczająco wielu kolorowych, młodych, niezależnych wyborców, by móc skontrować armię Trumpa, choć sondaże pokazywały, że nie powinna mieć z tym problemu.

Wprawdzie nadal się może okazać, że Clinton wygra nieznacznie pod względem liczby oddanych głosów obywateli, ale przegra w kolegium. Przeciągnięcie na swoją stronę części niezadowolonych Republikanów w „czerwonych stanach” nie przełożyło się bowiem na głosy elektorskie. Jeśli tak się stanie (a wiele na to wskazuje), będzie to drugi taki przypadek w ciągu szesnastu lat i najlepszy dowód na to, że amerykański system wyborczy wymaga zasadniczej zmiany. To jednak daleka perspektywa i nie należy spodziewać się w tej kwestii rewolucji – obecny sposób wyboru prezydenta i Kongresu (zwłaszcza przy istniejących okręgach wyborczych) zdecydowanie faworyzuje Republikanów, którzy w prezydenturę Trumpa wchodzą, utrzymawszy (również wbrew sondażom) kontrolę nad obiema izbami Kongresu. Nie należy jednak zakładać, że współpraca między republikańskim prezydentem, a republikańskimi ustawodawcami będzie zawsze przebiegać bezproblemowo – „program wyborczy” Trumpa pod wieloma względami stoi w sprzeczności z programem GOP, kontakty osobiste między dotychczasowym kierownictwem partii a jej nowym przywódcą także nie są najlepsze – eufemistycznie rzecz ujmując.

„Nasz długi narodowy koszmar dobiegł końca”, oświadczył Gerald Ford, obejmując stanowisko prezydenta po ustąpieniu odchodzącego w atmosferze skandalu Richarda Nixona. Wielu miało nadzieję, że 9 listopada tego roku skończy się koszmar, jakim były te wybory – niestety okazuje się, że koszmar dopiero się zaczyna.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu autorstwa Łukasza Pawłowskiego