Święto Niepodległości powinno być radosne – wszak w 1918 r., po 123 latach niewoli, Polska stała się niepodległa, a po 50 latach wojennej zawieruchy i podległości Związkowi Radzieckiemu już po raz 27. możemy cieszyć się wolnością i możliwością jej świętowania. A jednak 11 listopada znów było po prostu smutno.
Smutno, bo po raz kolejny polski patriotyzm jest utożsamiany z ksenofobią. Bo po raz kolejny polski patriotyzm polega na wyznaczeniu wroga. Bo ma charakter wykluczający miast inkluzywnego. Mam tu na myśli „patriotyzm” Marszu Niepodległości, którego organizatorzy starają się wmówić społeczeństwu – i znajdują sojusznika w najwyższych polskich władzach – że to ich wizja patriotyzmu i narodu jest jedyną prawdziwą i że bycie Polakiem lub Polką polega na wyznawaniu promowanych przez nich wartości.
Być może, mieszkając w Warszawie, powinnam była przyzwyczaić się do odbywających się cyklicznie marszy, a zwłaszcza do tego konkretnego, przechodzącego ulicami miasta w dniu Święta Niepodległości. Być może powinnam też cieszyć się, że tym razem nie spłonął żaden wóz transmisyjny i że żaden policjant nie doznał uszczerbku na zdrowiu. I że (chyba) nikogo nie pobito. Tylko że ja nie chcę się przyzwyczajać do coraz bardziej brunatnej narracji polskich „patriotów”. Nie chcę, by wyraz „patriotyzm” był synonimem wyrazu „nacjonalizm”. Nie chcę, by narracja agresywna, ksenofobiczna i pełna pogardy stała się narracją dominującą w publicznym dyskursie. Albo przynajmniej – żeby była jedyną słyszalną.
W ramach świętowania 98. rocznicy odzyskania niepodległości uczestnicy Marszu skandowali m.in. „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, obrażali Ukrainę i Ukraińców, Adama Michnika osobiście i „Gazetę Wyborczą” jako całość, wykrzykiwali hasła obelżywe wobec uchodźców, imigrantów, mniejszości seksualnych, palili flagi z logo Facebooka, rzucali petardy i palili race. Szli też pod transparentami mówiącymi, że aborcja to morderstwo, a w ramach dekoracji nosili znaczki Polski Walczącej. Nie wyglądali na szczególnie radośnie świętujących. Choć na twarzach było widać dumę, to nie wiem, czy płynęła ona z życia w niepodległym kraju (hasła antyunijne raczej temu przeczyły), czy z bycia w tłumie podobnie myślących.
Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażaliśmy sobie, że członkowie ONR-u będą w przestrzeni publicznej wykonywać „salut rzymski”, że będą wchodzić do szkół i kościołów. Ale ten ruch się rozwija. | Helena Anna Jędrzejczak
Mogłabym zapewne wzruszyć ramionami i stwierdzić, że przecież mamy wolność słowa, a więc w przestrzeni publicznej należy dopuszczać różne głosy. Ale nie wzruszę. Bo ten wniosek jest po prostu nieprawdziwy. Wolność słowa nie polega na wyrzucaniu z siebie dowolnie obrzydliwych zdań. Nie sprawia też, że mowa nienawiści przestaje być mową nienawiści – nawet jeśli Sejm odrzuci ustawę penalizującą jej używanie.
Mogłabym uznać, że wizje patriotyzmu mogą być różne i że – ze względu na pluralizm obecny w demokracji – różnie można go manifestować. Ale nie uznam. Bo „patriotyzm” spod znaku Marszu Niepodległości niewiele ma wspólnego z miłowaniem Polski i Europy, których obywatelami jesteśmy. Przede wszystkim opiera się na odrzuceniu wartości, na których ufundowane są wspólna Europa i polska demokracja: poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, równości i otwartości na innych. Bo wartości te nie mogą być stosowanie ekskluzywnie. Nie da się bronić godności człowieka, za ludzi uznając tylko wybranych. Nie można mówić o równości i wolności, twierdząc, że to te zasady pozwalają głosić rasistowskie czy ksenofobiczne hasła. Wreszcie – nie można mówić o bronieniu chrześcijaństwa, gdy wykrzykuje się hasła pełne nienawiści i pogardy wobec drugiego człowieka. O tym zresztą piszą w liście otwartym studenci Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej.
Mogłabym też dojść do wniosku, że w każdym społeczeństwie są osoby, które uważają swój kraj i swój naród (pojmowany etnicznie) za lepszy od innych. I że stanowią one pewien niegroźny margines. Problem w tym, że w Polsce ta grupa jest coraz mniej marginalna i coraz bardziej groźna. Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażaliśmy sobie, że członkowie ONR-u będą w przestrzeni publicznej wykonywać „salut rzymski”, że będą wchodzić do szkół i kościołów. Nie sądziliśmy też, że osoby o ciemniejszej karnacji, które postanowiły zamieszkać w Polsce, będą się bały samotnie wychodzić na ulice, a władze uniwersytetów będą doradzać zagranicznym studentom pozostanie w domach, bo odbywa się jakiś marsz. Nie przypuszczaliśmy też, że oficjalnej rządowej narracji będzie coraz bliżej do tej obecnej na chuligańskich demonstracjach. Ale ten ruch się rozwija. W debacie publicznej brunatne poglądy są coraz lepiej widoczne. To nie jest już mała grupka, której hasła można by zbyć wzruszeniem ramion.
Mogłabym wreszcie uznać, że w tej brunatniejącej polskiej rzeczywistości nie mam ochoty dłużej żyć, że z taką wspólnotą narodową nie chcę mieć nic wspólnego i że udaję się na emigrację – wszystko jedno, czy wewnętrzną, czy gdzieś za granicę. Ale na to się nie godzę. Jestem Polką, tu się wychowałam i dla tego kraju chcę pracować. Ukształtowała mnie polska historia, to ją znam i na niej opieram refleksję, także tę, która dziś każe mi się smucić. Jestem przywiązana do Polski jako kraju współtworzącego Europę, ojczyznę wolności i demokracji. Nie uważam jej za kraj, a jego mieszkańców za naród lepszy od innych. Po prostu jest tym, w którym się urodziłam i do którego należę. Ale w związku z tym nie godzę się na zawłaszczanie ich historii i jej fałszowanie; na twierdzenie, że „prawdziwym Polakiem” jest ten, kto karnie maszeruje i nienawidzi innych; na przekonanie, że polskość manifestuje się w rasizmie i ksenofobii.
Fakt, że to wszystko trzeba dziś powtarzać, by jedyną narracją nie była ta spod znaku racy i płonącej flagi, jest wyjątkowo smucący. Bo przecież mogłoby być tak pięknie. Moglibyśmy tego dnia cieszyć się wolnością. Zastanawiać się, czym owa wolność jest i w jaki sposób każdy i każda z nas powinien o nią dbać. Spotykać się, by wypić toast za wolność i by planować działania, które do wolności przybliżą te społeczeństwa, które takiego toastu wznieść nie mogą. Fetować tych, którym wolność zawdzięczamy – nie tylko odzyskaną 123, ale także 27 lat temu. Dziś mogę mieć tylko nadzieję, że kiedyś się uda, ale obawiam się, że to będzie długi marsz.
* Fot. George Hodan; Źródło: PublicDomainPictures.net