Teksas. Teoretycznie najbardziej nieamerykański z amerykańskich stanów. Teoretycznie, bo w praktyce to Ameryka w pigułce. Miejsce, gdzie jak w soczewce widać największe szanse i największe wyzwania, przed jakimi na przestrzeni dziejów stawały USA. Teksas to świadek historii, a ta pod genialnym piórem Meyera okazuje się być historią nie tylko Stanów, lecz także historią cywilizacji w ogóle. O ile nie całej ludzkości.
Najpierw był step. Nieprzebrane bogactwo natury i nomadzi żyjący jej rytmem. Potem przybyli konkwistadorzy. Nie robili nic złego – po prostu czynili ziemię sobie poddaną, wybijając Indian. Zostali Meksykanami i już-już prawie uwierzyli w swoje zwycięstwo, kiedy przybyli Anglosasi. Ci mieli lepszą broń, głód przestrzeni i przygody oraz znacznie mniej skrupułów. Też czynili cudzą ziemię sobie poddaną. Wybijali więc i Meksykanów, i Indian. Wyjątkowo skutecznie, choć przecież nie bez ponoszenia własnych kosztów. Nie bez patrzenia, jak ich matki, żony i siostry są brutalnie gwałcone, a dzieci porywane. Nie bez przyglądania się, jak ich pojmani przez Komanczów bracia są powoli opiekani nad ogniskiem, dopóki nie obumrą im zakończenia nerwowe. Poza konkwistadorami i Anglosasami, masakry rdzennych plemion dokonały też ospa i związane z przeludnieniem zmiany w środowisku. Na przestrzeni jednego tylko życia – życia powieściowego nestora rodu, Eliego McCullougha – Teksas zmienił się nie do poznania: z soczystego stepu karmiącego niezliczone stada bydła w pustynię wysysaną z płynącej w jej żyłach ropy.
Liberalne poczucie winy
To właśnie historia starego Eliego oraz pięciu pokoleń rodziny McCulloughów stanowi fabularną oś powieści Meyera. Sam Eli za wiele przeszedł, zbyt wiele widział i zbyt dobrze rozumie, jak niewielki ma wpływ na większe, oddziałujące na jego życie siły, by kiedykolwiek oglądać się za siebie. Nigdy się więc za siebie nie ogląda, nigdy nie kwestionuje raz podjętych decyzji i zawsze – zawsze brnie naprzód. Nie targają nim moralne rozterki. Nie pada ofiarą wyrzutów sumienia, że majątek rodziny buduje na skradzionym armii unionistów złocie, masakrze własnych meksykańskich sąsiadów, systemowym rasizmie i przewadze silniejszego nad słabszym. Tak, według Eliego, działa świat. Jeśli ja tego nie zrobię innym – oni zrobią to mnie.
Wyrzuty sumienia za niego, i wszystkich dokoła, ma jednak jego syn – Peter. Peter jest właściwie kwintesencją liberalnego poczucia winy, którym przesiąkł współczesny, amerykański dyskurs społeczny. Peter jako jedyny w swojej rodzinie próbuje żyć według innego kompasu niż pozostali, szukając odkupienia win – własnych i cudzych – w zakazanej miłości i ucieczce przed potęgą własnego nazwiska do miejsca, które nic nigdy nie będzie mu mogło dać.
Paradoksalnie, Peter – jeden z czterech narratorów powieści – jest też chyba najbardziej antypatyczną i irytującą postacią. Jego pryncypialność i nieustępliwość w obronie wyznawanych wartości w oczach Meyera nie czynią z niego wcale tego „jedynego sprawiedliwego”. Mistrzowska narracja i zniuansowane rozłożenie akcentów powieści sprawiają, że czytelnikowi Peter jawi się nie tyle jako uosobienie moralnej odnowy, ile jako ilustracja nonsensu, którym jest ocenianie przeszłości i postępowania innych (w tym decyzji i postępków własnego ojca) według nieprzystających do ówczesnych okoliczności kryteriów współczesnej moralności.
Tocząca się do niedawna w Stanach Zjednoczonych kampania wyborcza dostarczyła doskonałego materiału do obserwacji i zrozumienia tego mechanizmu. Mechanizmu, który sprawił, że formuła kategorycznej oceny moralnej, funkcjonującej jako poprawność polityczna, wyczerpała się i zaczęła drażnić – tak, jak w powieści drażni egzemplifikująca ją postać Petera. Ta ocena nie jest bowiem niczym innym jak straszakiem, pójściem na skróty. Jest próbą zamknięcia ust bez próby zrozumienia, skąd się dane postawy biorą. Jest przerzucaniem się obelgami, które jednak na nikim już dzisiaj nie robią wrażenia.
Kobieta, której się udało
Ogromną siłą powieści Meyera jest jedyna żeńska narratorka – J.A. McCullough. To postać, jakich nawet w amerykańskich powieściach jest niezwykle mało, choć są tak potrzebne. J.A. McCullough to bowiem typowa, republikańska matrona – kobieta, której się udało, bo rzuciła wyzwanie całemu światu nie z wyboru, a z konieczności, i która w tym starciu wygrała. Przebiła się przez mur seksizmu i protekcjonalności, z jaką traktowali ją mniej kompetentni i głupsi od niej – tylko dlatego, że urodzili się mężczyznami. Została nie tylko władczynią finansowego imperium, lecz także władczynią, która jak Midas zamieniała w złoto wszystko, czego się dotknęła. Pomimo tego, co przeszła, pomimo pełnej świadomości, jak bardzo otaczający ją system sprzysiągł się przeciwko niej, J.A. nie potrafi uznać, że jest z nim coś nie tak. W zamian pławi się w poczuciu własnej, jednostkowej sprawczości. Meyer obdarzył swoją jedyną żeńską narratorkę osobowością, inteligencją i wrażliwością. Wyposażył ją w spostrzegawczość i samoświadomość, jakiej można pozazdrościć. I choć wiem, że nigdy nie potrafiłabym się z taką osobą zaprzyjaźnić, to nie sposób nie schylić czoła przed siłą i konsekwencją, jakie unaoczniają się w jej postawach.
Pomimo wysiłków Jeanne Anne McCullough, przychodzi jednak moment, gdy zapoczątkowane przez Elliota McCullough rodzinne imperium, wchodzi w fazę schyłkową. I choć jest zrozumiałe, że taki był konstrukcyjny zamysł autora – ukazać narodziny, rozkwit i schyłek tej potęgi jako alegorię cykliczności, z jaką co rusz mamy do czynienia czy to w naturze, czy w historii cywilizacji – to powody, dla których ów schyłek nadciąga, wydają się najsłabszym punktem tej doskonałej, mimo wszystko, powieści. Ponieważ chciałabym uniknąć zdradzania zbyt wielu fabularnych smaczków i wolt, w jakie obfituje „Syn”, powiem tylko, że choć rozumiem logikę autora, według której kolejne pokolenia „rozleniwiają się”, biorąc za pewnik to, o co ich poprzednicy musieli walczyć, a dziedzice rodzinnych fortun bywają skuteczni głównie w ich trwonieniu, to wyjaśnienie schyłku imperium rodziny McCullough poprzez wątki obyczajowe (zabawy z narkotykami w wykonaniu córki J.A. i homoseksualizm syna) wydaje mi się nieprzekonujące. O ile mi bowiem wiadomo, ani jedno, ani drugie nie wpływa bezpośrednio na cechy takie jak ambicja, inteligencja i kompetencje w zarządzaniu. No i nie przeszkodziły one w skutecznym mnożeniu zasobów i bogaceniu się rodzin takich, jak Hilton, czy – o ironio! – Trump, o których Meyer w „Synu” wspomina. Nie stało się tak zwłaszcza w warunkach amerykańskich.
Podzielona Ameryka
Pomimo tej fabularnej słabości, „Syn” w doskonały sposób pokazuje jedno – jak bardzo głęboko i jak bardzo trwale amerykańskie społeczeństwo od zarania dziejów było podzielone. Opowiada o systemie, który się tymi podziałami karmi, o sile, jaka z tych podziałów płynie. I o tym, jak wiele odwagi potrzeba, aby się z tymi podziałami zmierzyć i by je powoli, krok po kroku, pokolenie za pokoleniem, zasypywać. Te wysiłki trwają, pomimo okresów głębokiego zaostrzenia retoryki, pomimo okresów niesłychanej, nigdy nierozliczonej przemocy. Jednym z takich okresów była wojna Północ–Południe. Czy teraz Stany Zjednoczone wchodzą w kolejny, i jak głęboko to pęknięcie dotrze, pokaże czas. Ten bowiem niezmiennie biegnie tylko do przodu.
„Syn” to jedna z najlepszych nowości wydawniczych tegorocznej jesieni. Porównywanie głębi i narracyjnego rozmachu powieści Meyera z dziełami Steinbecka, Faulknera i McCarthy’ego – a w takie porównania obfituje większość recenzji „Syna” – okaże się zupełnie naturalne i zrozumiałe dla każdego, kto po tę niełatwą emocjonalnie, ale niezwykle interesującą lekturę sięgnie.
Książka:
Philipp Meyer, „Syn”, przeł. Jędrzej Polak, wyd. Czwarta Strona, Poznań 2016.