Na zwycięstwo Donalda Trumpa można patrzeć z różnych stron. Można się zastanawiać, dlaczego ludzie zagłosowali na człowieka tak kontrowersyjnego i bez najmniejszego politycznego doświadczenia? Można jednak odwrócić pytanie i zastanowić się, dlaczego ludzie nie zagłosowali na Hillary Clinton, osobę kompetentną i doskonale przygotowaną do pełnienia urzędu prezydenta. Gdzie leży przyczyna jej porażki?

Jednym z istotnych wątków powyborczych analiz w Stanach Zjednoczonych jest próba odpowiedzi na pytanie, czy fakt, że Hillary jest kobietą, był rzeczywiście istotny, a jeśli tak – w jakim stopniu?

Hillary przegrała. Przegrały wszystkie kobiety

Kampania w 2016 r. była bezprecedensowa. Hillary przejdzie do historii jako pierwsza kobieta kandydująca na urząd prezydenta, ale nie jako pierwsza kobieta-prezydent USA.

Jak zauważyła Rebecca Teister na łamach „New York Magazine”, Ameryka nie tylko straciła szansę na wybór silnej, inteligentnej, inspirującej prezydentki. Ofiarą wyborów podła również idea, że Stany Zjednoczone mogą być liderem demokracji – stać się krajem lepszym, bardziej sprawiedliwym, gdzie każda grupa może zyskać swoją reprezentację, nawet na najwyższym szczeblu – oraz wiara, że kobiety w polityce, na równi z mężczyznami, mogą pełnić role przywódcze, nie zaś wyłącznie pomocnicze lub „ozdobne”.

Pierwszą reakcją wielu dziennikarzy i komentatorów był szok, że Amerykanie nie tylko nie wybrali kompetentnej kobiety, lecz zamiast niej woleli kogoś takiego jak Donald Trump – mizogina i rasistę, nieobliczalnego narcyza, miliardera bez najmniejszych politycznych kwalifikacji i w dodatku notorycznego kłamcę. Oczywiście Clinton nie była kandydatką bez skazy, jednak przepaść między doświadczeniem i dokonaniami obojga kandydatów była ogromna. Może więc Clinton od początku nie miała szans?

Hillary była dla wielu ucieleśnieniem feministycznego ideału. Przykładem kobiety, która dzięki ciężkiej pracy, pokonywaniu kolejnych trudności, tłumieniu złości, nawet gdy ją prowokowano i obrażano, cierpliwym czekaniu, aż przyjdzie jej kolej, stanęła przed szansą objęcia najwyższego urzędu w państwie.

Cechy Hillary

To prowadzi do kolejnego pytania, czy Clinton była aż tak złą kandydatką, że same kobiety wolały Trumpa? Zarzuty wobec Hillary można podzielić na dwa rodzaje – merytoryczne i osobiste.

Po pierwsze, zarzucano jej, że używała prywatnego serwera do służbowych maili, że dawała wykłady za 200 tys. dolarów dla firm takich jak Goldman Sachs, znała ludzi z Wall Street, a jej fundacja miała niejasne źródła finansowania i była częścią establishmentu. Wszystkie te oskarżenia wydawały się błahe i wręcz absurdalne w porównaniu ze skalą „słabości” i zarzutów wobec Trumpa. Miały pokazać ją jako osobę nieszczerą, o podejrzanych powiązaniach, która nie będzie działała w interesie ludzi, lecz wielkich pieniędzy. Donald Trump z kolei kreował się na kandydata antyestablishmentowego, który dokona prawdziwej zmiany, której pragną ludzie.

Drugim powodem niechęci do Hillary była sama Hillary, czyli to, jaką jest osobą. Ambitna, dumna, o silnej osobowości. Twardy i samodzielny polityczny gracz. Jastrząb w polityce zagranicznej. Wszystkie te cechy, które u mężczyzny byłyby postrzegane za zalety predestynujące do roli przywódcy, w przypadku Hillary działały na jej niekorzyść. I to było rzekomo źródłem jej dużej niepopularności.

Jak zauważyła Jessica Bennett na łamach „The New York Times”, kobieca „lubialność” (likebility) jest przeciwstawna jej statusowi przywódcy – „lubimy ją tym mniej, im wyższa jej pozycja”, pisze Bennett. Tak jakby nie można było być jednocześnie kobietą ambitną, dążącą do władzy oraz dobrą.

Kto nie głosował na Hillary

Zwycięstwo Trumpa było przede wszystkim wyjaśniane „białym męskim gniewem”, frustracją białych z klasy pracującej, niekoniecznie biednych czy niewykształconych. Ludzi, którzy chcieli odreagować częściową utratę swojej dominującej pozycji społecznej i ekonomiczną degradację wynikającą z otwarcia granic dla handlu i globalizacji. Trump doskonale wyczuł ich nastroje i mówił głośno to, co oni sami myśleli, lecz bali się powiedzieć.

To, że biali mężczyźni głosowali na Trumpa, nie było w zasadzie zaskoczeniem. Zaskoczeniem było, że zagłosowało na niego aż 53 proc. białych kobiet (i zaledwie 4 proc. czarnych kobiet oraz 26 proc. Latynosek).

A zatem większość białych Amerykanek nie tylko nie wsparła pierwszej kandydatki na urząd prezydenta USA, ale wolała zagłosować na człowieka, który wyrażał otwartą pogardę wobec kobiet, redukował ich wartość tylko do wyglądu i zapowiadał niekorzystne reformy, choćby w zakresie zdrowia reprodukcyjnego.

Może oczywiście dziwić, że kobiety głosują wbrew własnemu interesowi, lecz jest to niestety zjawisko dość powszechne i kobiety nierzadko bywają dużo lepszymi agentkami patriarchatu niż sami mężczyźni. To zjawisko znane i w Polsce. Ponadto, jak przekonuje Kelly Dittmar w „Ms. Magazine”, preferencje partyjne niemal zawsze biorą górę nad płcią osób głosujących i wybieranych.

Dlaczego tak się stało?

Można dywagować, czy może jakaś inna kobieta, mniej znana czy politycznie wyeksponowana, wzbudziłaby większą sympatię Amerykanów. Ale przecież w takim wypadku, bez takiego umocowania w strukturze partyjnej, jakie miała Clinton, w ogóle nie miałaby szans otrzymania nominacji partyjnej.

Hillary w czasie kampanii stała się przedmiotem ataków ze strony Trumpa również pod kątem jej płci. Gdy Republikanin nie miał merytorycznych argumentów, upokarzał ją właśnie ze względu na to, że jest kobietą – np. w czasie debaty telewizyjnej, nazwał ją „nasty woman”, czyli „paskudną kobietą”. I to się najwyraźniej ludziom spodobało.

Nieważne było więc jej doświadczenie, poparcie partii czy kompetencje oraz inteligencja, skoro ostatecznie i tak dostanie za swoje jako „kobieta”. Za to, że jest tą, która ośmieliła się postawić i zawstydzić ambitnego samca. Trump nie miał skrupułów grać tą kartą.

Znamienne jest to, że tuż po wygranej Trump zupełnie zmienił retorykę wobec Hillary. Nie tylko przestał ją obrażać, lecz zapowiedział wprost, że jednak jej nie będzie dążył do wysłania jej do więzienia – jak przecież obiecywał.

Wychodzi na to, że kobiety mają podwójnie trudne zadanie, jeśli chcą się przebić w polityce i być samodzielnymi bytami, zyskując przychylność elektoratu, a nie tylko pełnić role paprotek czy sekretarek. Z jednej strony muszą się zaprezentować jako osoby kompetentne – o wiele bardziej kompetentne od każdego męskiego rywala – i odporne na kobiece słabości (bo typowo kobiece cechy są uznawane za nieprzydatne w politycznej grze). Z drugiej strony muszą nadal zachować swój kobiecy wizerunek, by nikt im nie zarzucił, że są (złymi) kobietami, pazernymi na władzę. „Pazerność na władzę”, czyli nieukrywanie ambicji politycznych – mimo że u mężczyzn-polityków nam nie przeszkadza – dla kobiet może się okazać gwoździem do politycznej trumny.

***

Byłoby oczywiście zbyt dużym uproszczeniem sprowadzanie porażki Hillary Clinton wyłącznie do jej płci, jednak wydaje się, że był to istotny czynnik warunkujący jej postrzeganie w czasie kampanii, co w rezultacie doprowadziło do jej porażki. Te same cechy, które w jej przypadku uznawano za dyskwalifikujące, u mężczyzn byłyby niewątpliwie atutem.

Amerykanie nie tylko odrzucili przywództwo kobiety, ale poparli człowieka, który otwarcie traktuje kobiety jako służące lub obiekty seksualne. Rasowy i płciowy resentyment odegrał niezwykle ważną rolę w całej kampanii Trumpa i okazał się wyjątkowo atrakcyjny nie tylko dla pewnej kategorii mężczyzn, lecz także dla kobiet. Tak oto mizoginia wygrała z feminizmem.