W wielu państwach Europy oraz Stanach Zjednoczonych wzbiera fala prawicowego antyliberalizmu. Ludzie mają dość tego, jak jest. Chcą zmiany, nowych reguł gry. Nie wierzą w obietnice otwartego, wielokulturowego społeczeństwa, globalnej gospodarki wolnorynkowej, indywidualnej samorealizacji. Przeciwnie: boją się imigrantów, pragną ekonomicznego i kulturowego bezpieczeństwa. Podobna fala emocji niesie – jakże różnych od siebie – Orbána, Trumpa, Kaczyńskiego i wielu innych. Wszyscy oni odwołują się w ten lub inny sposób do tradycyjnych symboli. Wszyscy krytykują również liberalny establishment. Czyżby dokonywała się więc „konserwatywna rewolucja”? W żadnym razie. Żeby się o tym przekonać, warto przypomnieć kilka zasadniczych cech konserwatywnego myślenia. A także jego genezę.

Konserwatyzm jest dzieckiem nowoczesności. Zrodził się w reakcji na rewolucję francuską. Myślicieli takich jak Edmund Burke przeraził ewangeliczny zapał, z jakim jakobini przystąpili do budowy Nowego Społeczeństwa. A także krwawe, praktyczne konsekwencje ich zamiarów. Konserwatyści uznali, że inżynieria społeczna jest czymś niezmiernie niebezpiecznym. Architekci dusz szukają bowiem zawsze zbyt prostych rozwiązań zbyt złożonych problemów. Zderzywszy się z krnąbrną rzeczywistością, oświecony rozum musi korygować ją za pomocą gilotyny – lub porzucić swoje śmiałe plany.

Dokładnie to drugie proponują zrobić konserwatyści. Nie są przeciwni zmianie jako takiej. Nie wierzą jedynie w możliwość dokonania zmiany radykalnej. Zerwanie historycznej ciągłości, jakiego zawsze wymaga „skok do królestwa wolności”, może ich zdaniem skończyć się jedynie katastrofą. To też odróżnia ich od reakcjonistów, którzy pragną odwróconej rewolucji. Nie budowy świetlanego Jutra, ale przebicia się, niejako pod prąd czasu, do złotego Wczoraj.

Konserwatyzm nie stanowi dziś zagrożenia dla liberalnych wartości. Padają one raczej ofiarą swojego sukcesu. | Jan Tokarski

Warto podkreślić przy tym, że nie ma jednego konserwatyzmu. Jego konkretna treść zależy każdorazowo od odpowiedzi na pytanie: „co konserwować?”. Ogólnie można jednak powiedzieć, że konserwatyści wolą zastaną rzeczywistość od śmiałych planów jej przebudowy. Cywilizacja to dla nich nie stabilna budowla, którą możemy w ekspresowym tempie poprawiać czy przebudowywać. Przeciwnie: to konstrukcja wiecznie krucha, której przy każdym większym wstrząsie grozi zawalenie.

Dlatego też polityka z konserwatywnego punktu widzenia nie polega na budowaniu długotrwałych rozwiązań czy realizacji wielkich wizji. Raczej odwrotnie – jest przede wszystkim utrzymywaniem elementarnego porządku, oddalaniem katastrofy. Nieprzypadkowo ukute przez lorda Salisbury motto konserwatyzmu brzmi: delay is life. Ci, którzy kwestionują dziś liberalny porządek, nie chcą tymczasem niczego opóźniać.

Dlaczego ta obserwacja wydaje mi się istotna? Ponieważ nie chodzi o abstrakcyjne rozróżnienia czy uprawianie pojęciowej żonglerki. Rzecz w precyzyjnym nazwaniu mającego miejsce kryzysu. Konserwatyzm nie stanowi dziś zagrożenia dla liberalnych wartości. Padają one raczej ofiarą swojego sukcesu.

Po 1989 r. liberałowie uwierzyli, że będą potrafili przebudować świat zgodnie ze swoimi zamiarami. Marzenie to miało trzy wymiary. W gospodarce – że globalny wolny rynek przyniesie społeczeństwom stabilność i dobrobyt. W polityce – że wielokulturowe społeczeństwa otwarte pozwolą ludziom pokojowo ze sobą współżyć. Wreszcie, w kulturze – że wyzwolona od opresyjnej tradycji jednostka odnajdzie wolność w radosnej przygodzie samostwarzania.

Wszystkie trzy mity upadły. I jeżeli liberałowie nie odważą się tych spraw na nowo przemyśleć, pozostanie im jedynie pomstować na bezmyślność mas, które nie potrafią zobaczyć w nich prawdziwych wybawców. Ja osobiście z takim liberalizmem nie chcę mieć nic wspólnego. Tym bardziej, że wobec tych, którzy chcą radykalnie przebudować nasz świat (choć jak – nie wiadomo), okaże się on całkowicie nieskuteczny.

Nie mamy do czynienia z powrotem konserwatyzmu. Sytuacja przypomina raczej czekanie na Godota. Ludzie są wściekli, wzburzeni, rozczarowani. Gotowi zawierzyć każdemu, kto obieca radykalną zmianę. Nieważne, czy będzie to rockman w skórzanej kurtce, czy wyjątkowo źle uczesany miliarder. Ile potrzeba, by ta beczka prochu z krótkim lontem faktycznie eksplodowała? Wystarczy jeden skuteczny hochsztapler.

Czy Godot już przybył, czy jeszcze na niego czekamy – nie można mieć pewności. Podobnie jak co do tego, czy w ogóle się pojawi. Nie czas jednak, by snuć katastroficzne wizje. Trzeba przemyśleć liberalizm. Od nowa. Być może nawiązanie do niektórych wątków myśli konserwatywnej będzie w tej refleksji pomocne.

 

*Ikona wpisu: fot. Colin00b. Źródło: pixabay.com [CC 0]