„Wrogowie Kaczyńskiego są w niego zapatrzeni jak zając w kobrę, są autentycznie przerażeni, rozhisteryzowani, na granicy amoku. I to oni stanowią jego prawdziwą armię – ludzie, którzy sieją strach przed Kaczyńskim. Każdy, kto ma dość aktualnego establishmentu, zagłosuje na niego, bo czuje, że establishment panicznie się go boi”. Te słowa byłego redaktora naczelnego „Dziennika” Roberta Krasowskiego – wypowiedziane zaraz po wygranej PiS-u w październiku zeszłego roku – każdy przedstawiciel opozycji powinien mieć zawsze w pamięci.
Podobną myśl chciał chyba przekazać Donald Tusk, kiedy w wywiadzie dla tygodnika „Polityka” udzielonym już po wygranej Jarosława Kaczyńskiego uspokajał, że „to tylko PiS”. Tusk wie, co mówi, bo z Prawem i Sprawiedliwością wygrywał wielokrotnie, choć akurat w ustach przewodniczącego Rady Europejskiej słowa te brzmią dość cynicznie. To przecież były lider PO był przez lata mistrzem w „zarządzaniu” strachem przed Jarosławem Kaczyńskim. O ile jednak wtedy strategia straszenia PiS-em przynosiła korzyści Platformie, dziś zdaje się wywoływać skutki odwrotne. Jak każdy model działania politycznego, także ten ma ograniczoną datę przydatności.
Widzi to również Aleksander Smolar, który w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” ostrzega, że popularne (również w „Wyborczej”) porównania Kaczyńskiego do Hitlera, Stalina czy nawet Putina „tylko osłabiają siłę argumentów krytyków rządów PiS”, a to dlatego że „jak mawiał Talleyrand, «To, co przesadne, nie ma znaczenia»”. W rzeczywistości jest jeszcze gorzej. Permanentne uderzanie w najwyższe tony nie tylko osłabia przekaz opozycji, lecz dodatkowo daje liderowi PiS-u do ręki znakomitą broń.
Widać to było doskonale w wywiadzie Kaczyńskiego z radiową Trójką wyemitowanym o poranku 13 grudnia. Pytany o marsz Komitetu Obrony Demokracji – którego trasa biegnie od dawnej siedziby Komitetu Centralnego PZPR pod siedzibę PiS-u i w założeniu ma pokazać, że obecny rząd jest podobnym zagrożeniem dla wolności jak generał Jaruzelski – Kaczyński uznał protest za pomieszanie „burleski z chorobą”. A dopytywany ironicznie przez Pawła Lisickiego – który specjalnie zadania prezesowi nie utrudniał – czy na pewno nie zamierza wprowadzić w najbliższym czasie stanu wojennego, mógł tym lepiej wykorzystać niemądre hasła opozycji przeciwko niej samej.
Zamiast punktować rażącą amatorszczyznę tego rządu i chaos panujący w niemal każdej dziedzinie – od spraw zagranicznych, przez system podatkowy, emerytury, edukację, po służbę zdrowia – Komitet Obrony Demokracji wolał porównywać Kaczyńskiego z Jaruzelskim. Skutek jest taki, że lider PiS-u w porannym wywiadzie wypadł jak zatroskany losem kraju stary, poczciwy przywódca, który chce jak najlepiej dla wszystkich, ale może tylko bezradnie rozłożyć ręce, mówiąc: „po drugiej stronie sami idioci”.
Jakby tego było mało, kilka godzin później minister obrony, Antoni Macierewicz, ogłosił zamiar odebrania Wojciechowi Jaruzelskiemu i Czesławowi Kiszczakowi stopni generalskich. I tak oto okazało się, że KOD maszeruje po ulicach Warszawy, strasząc Kaczyńskim jako nowym Jaruzelskim, a jednocześnie jego zwolennicy protestują w mediach przeciwko odebraniu byłemu prezydentowi stopnia generała. Kilkoma prostymi ruchami prezes PiS-u skompromitował historyczno-polityczną narrację uczestników marszu opozycji na długo przed jego rozpoczęciem.
To wszystko nie oznacza oczywiście, że przeciwko rządom PiS-u nie należy protestować. Chodzi jedynie o to, by ich ocenę oraz związaną z tym strategię działania dobierać stosownie do okoliczności. W rozmowie z „Kulturą Liberalną” słynny amerykański politolog, intelektualista i liberał Mark Lilla w ten sposób ocenił postawę bliskich mu środowisk politycznych:
„Lewica i liberałowie uwielbiają szlachetne porażki. «Przynajmniej nie poszliśmy na kompromis! – mówią z dumą. – Mogę dalej walczyć, opublikuję kolejny artykuł w ‘Gazecie Wyborczej’, a wszyscy przyjaciele mi przyklasną, bo pozostałem czysty»”.
Kilka tygodni temu Lilla opublikował na łamach „The New York Times” artykuł pt. „Koniec liberalizmu tożsamościowego”, w którym zachęca amerykańskich liberałów, załamanych sukcesem Donalda Trumpa, do zmiany politycznej strategii. Robi to, bo jak mówi w „Kulturze Liberalnej”: „Mam dość szlachetnych przegranych. Chcę wygrywać”.
Polska opozycja powinna wziąć sobie te słowa do serca. Od czego zacząć? Na początek przestańmy mówić językiem Jarosława Kaczyńskiego. Jak pisze Tomasz Sawczuk: „Populiści posługują się trwałymi schematami, wytwarzają własną nowomowę i nie radzą sobie ze słowami, które nie pochodzą z ich repertuaru”. A PiS to modelowa wręcz partia populistyczna. Zamiast więc licytować się z Jarosławem Kaczyńskim, kto bardziej przypomina Wojciech Jaruzelskiego, opozycja „musi wypracować własny, autentyczny i przekonujący język mówienia o Polsce”. Wpadka z 13 grudnia po raz kolejny pokazuje, że bez zrobienia tego kroku pokonanie PiS-u będzie znacznie trudniejsze.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Piotr Drabik [CC BY 2.0]; Źródło: Wikimedia Commons