Przedstawiciele partii rządzącej lubią mówić o tym, że zostali wybrani w demokratycznych wyborach, więc – z grubsza – mają prawo podjąć każdą decyzję. Do piątkowego wieczoru ubierali swoje działania w szatki demokratycznych procedur. Czyli twierdzili, że jeśli przegłosowali coś w parlamencie, a prezydent podpisał, to wszystko jest w porządku. W piątek 16 grudnia 2016 r. wiele się zmieniło. Jak to w grudniu w Polsce.
Problem (nawet) z procedurami
O tym, że PiS jako całość, a Jarosław Kaczyński osobiście za demokracją liberalną, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają, wiemy co najmniej od 2005 r. Do piątkowego wieczoru wydawało się jednak, że – z pewnymi wyjątkami, choćby w kwestii publikowania wyroków Trybunału Konstytucyjnego – dla obecnej władzy demokratyczne procedury są tym, co w jej własnych oczach czyni ją prawą i sprawiedliwą. Jednakże w momencie „przeniesienia” obrad Sejmu RP do Sali Kolumnowej, niewpuszczenia tam posłów opozycji i przedstawicieli mediów oraz przeprowadzenia głosowania nad m.in. ustawą budżetową bez kontroli kworum i tego, kto głosuje, nawet procedury wyrzucono na śmietnik.
Adam Szostkiewicz napisał: „Czegoś takiego nie widziałem od czasu PRL. Szok, cios w serce demokracji, dramatyczna cezura, od której może nie być powrotu”.
Ja głosowań w PRL-owskim sejmie nie pamiętam, ale coś takiego nie wydawało mi się możliwe w demokratycznym państwie prawa, w kraju należącym do Unii Europejskiej, często przedstawianym jako udany przykład reform Jesieni Ludów, skutecznego przejścia od „demokracji ludowej” do demokracji liberalnej.
To, co wydarzyło się w piątek w sejmie, jest przerażające, groźne i smutne. Przerażające – bo pokazuje, że Jarosława Kaczyńskiego i jego akolitów nic nie powstrzyma w drodze do celu, którego nie znamy i którego możemy się tylko obawiać. Groźne – bo nawet kiedy PiS już odda władzę, trudno będzie powrócić do poziomu debaty parlamentarnej sprzed jego rządów. Poziomu, który nie zachwycał, ale w ramach którego zachowywano elementarne zasady prowadzenia polityki. Smutne – bo celem jest chyba tylko dalsze antagonizowanie społeczeństwa i przekreślenie jego dorobku w budowaniu demokratycznej Polski. O którą walczyły kolejne pokolenia opozycjonistów od 1956 r.
Problem z… cierpliwością?
Do czasu rozpoczętej już w zeszłym roku „rozprawy z Trybunałem” sądziłam, że Jarosław Kaczyński będzie chciał po prostu wykorzystać pełnię władzy, którą jego ugrupowaniu dali wyborcy, i przeprowadzić reformy, które zapewne uznam za złe – ale przynajmniej nie gwałcące demokracji. Niestety szybko przekonałam się, że byłam w błędzie. I że nawet proste procedury, wydawało się: zupełnie niekontrowersyjne, są dlań jedynie dekoracjami. W dodatku takimi, które zdziera z perwersyjną przyjemnością.
Muszę przyznać – nie rozumiem, dlaczego Jarosław Kaczyński tak się spieszy i dlaczego pozbywa się tych „demokratycznych dekoracji” w szalonym tempie. Ma przecież większość w obu izbach parlamentu i prezydenta będącego przedłużeniem jego własnej ręki. Mógł też trochę poczekać i zamiast awantury z Trybunałem Konstytucyjnym obsadzać pojawiające się w nim wakaty sprzyjającymi prawnikami. Mógł przeprowadzić konsultacje społeczne, kazać minister edukacji Annie Zalewskiej dobrze przygotować reformę systemu oświaty tak, aby wszyscy albo chociaż większość zainteresowanych ją poparła. Mógł poczekać z ułaskawieniem Mariusza Kamińskiego na wyrok po apelacji. Mógł wreszcie przeprowadzić ustawę budżetową przez parlament w zwykłym głosowaniu, w którym wszak jego klub miałby większość. Tych „mógł” pojawia się jeszcze wiele, ale wszystkie sprowadzają się do jednego wniosku: z jakichś przyczyn „demokratyczne dekoracje”, pozwalające osiągać te same cele w sposób społecznie akceptowalny, powodują u Jarosława Kaczyńskiego chęć zniszczenia.
Można się zastanawiać nad przyczynami tego stanu rzeczy. Można rozważać uwarunkowania psychologiczne Kaczyńskiego – wielu twierdzi, że po prostu lubi konflikt i tylko w nim czuje się pewnie, dodatkowo czerpiąc satysfakcję z roli demiurga polskiej rzeczywistości. Można wskazywać problemy PiS-u, który jako partia nigdy mentalnie nie wyszedł z opozycji, więc mając większość sejmową, kreuje wizerunek ugrupowania stale walczącego z oporem wobec swoich pomysłów, choć walczyć nie musi. Można też pewnie szukać uzasadnienia w jakiejś strategii na kolejne wybory, polegającej na odwoływaniu się do niskich instynktów, „rozbijania układu”, pozbywania się „łże-elit” i „walki z komuną”.
Ale to wszystko mało. Uważam, że podstawowym problemem jest fakt, iż to, co stanowi fundament demokratycznego państwa prawa – a więc system norm i wartości oparty na wolności jednostki – jest temu pożal się Boże demiurgowi organicznie wstrętny. Tyle tylko, że ten wstręt przestał być prywatną sprawą posła Kaczyńskiego, a stał się czynnikiem kształtującym polską rzeczywistość, być może na długie lata.
Problem z wartościami
Demokracja powszechnie kojarzy się z rządami większości. Część pamięta także o poszanowaniu praw mniejszości. A mniejszość o tym, że kluczowe są nie procedury, tylko wartości, na których demokracja się opiera. W naszym, europejskim, przypadku fundamentem tych wartości jest wolność jednostki, jej godność i należny jej szacunek. Znajdują one odzwierciedlenie w preambule Konstytucji RP, zwłaszcza w słowach: „Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali, wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi, a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej”.
Sęk w tym, że w społeczeństwie, które wolnością polityczną cieszy się od mniej niż 30 lat, stosunkowo łatwo przyjęły się procedury (czyli wolne wybory i rządy jakiejś większości, która się w ich wyniku wyłania), ale na zinternalizowanie wartości trochę zabrakło czasu. A pewnie i chęci, i możliwości.
Być może w ogóle nie da się doprowadzić do sytuacji, w której wszyscy uznają za kluczowe wartości, a nie bieżące sprawy codziennego życia. Dlatego też, dopóki poczynania Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u nie zaczną dotykać bezpośrednio każdego obywatela i obywatelki RP, nie można liczyć na zryw społeczeństwa. I dlatego narracja Premier Szydło o tym, że przecież to jej rządowi naród zawdzięcza 500+ i powrót do dawnego wieku emerytalnego, będzie skutecznym remedium na ewentualne społeczne niezadowolenie z poczynań jej partii czy nawet tylko zainteresowanie tym, co dzieje się w sejmie. Choć oczywiście mam nadzieję, że mylę się w tej diagnozie.
Problem z odpowiedzialnością
W polskiej historii najnowszej grudzień był znaczącym miesiącem przynajmniej dwa razy. Wydarzenia Grudnia ’70, masakra na Wybrzeżu, to bodaj najtragiczniejsza karta historii po Czerwcu ’56. Dramat pogłębiało osamotnienie robotników w walce z autorytarną władzą. 11 lat później naprzeciw władzy stali przedstawiciele wszystkich grup społecznych, co – pomimo represji i równie wysokiej liczby ofiar śmiertelnych – znacząco zmieniało perspektywę. Bo poczucie, że w oporze jest się częścią całego społeczeństwa, a nie jednej, wyizolowanej grupy, pozwala utrzymywać nadzieję na to, że „wiosna będzie nasza” i że jest to wspólna sprawa.
Dlatego dzisiaj, w grudniu 2016, kiedy słyszę albo czytam, że „Trybunał Konstytucyjny to nie moja sprawa”, że prof. Rzepliński jest sam sobie winien, że dyskusje na Wiejskiej nie mają przełożenia na życie zwykłych ludzi, że media działają źle, więc może dobrze jest „uporządkować” ich pracę, że w Polsce trzeba „przywrócić ład”, że „wolność nie jest najważniejsza” i że przyzwoitym ludziom władza nie szkodzi, mam właściwie tylko jedno marzenie. Żeby pomimo tego braku zainteresowania, tego uznawania palących problemów polskiej demokracji za odległe i nieważne, tego wycofania się do sfery prywatnej, nikt nie musiał powtarzać słów zapisanych przez pastora Martina Niemöllera:
„Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem. Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było” [1].
Oczywiście, sytuacja we współczesnej Polsce nie jest w żaden sposób porównywalna z tą w nazistowskich Niemczech. Nie jest też nawet zbliżona do tej z Polski w 1981 r. Jednak wolność i demokracja to – jak pokazuje historia – byty kruche i delikatne, by nie rzec: efemeryczne. Dlatego musimy ich bronić. Protestować, gdy uchwalane są prawa, które powodują ryzyko, że po kogoś przyjdą. Za poglądy, za działalność publiczną, za obronę norm i wartości. Protestować, gdy argumentem politycznym staje się „sprawiedliwość dziejowa” albo „dobro narodu”. Protestować, gdy obalany jest porządek konstytucyjny, a podstawowe zasady demokratycznego państwa prawa łamane. Inaczej trudno będzie spojrzeć w lustro. Albo własne, w domu – ze wstydu – albo w „miejscu odosobnienia”, gdy okaże się, że nikt nie miał ochoty protestować, bo nikt nie czuł się odpowiedzialny, a coś, co wydawało nam się normalnym życiem, nagle okaże się przestępstwem. Czego ani sobie, ani nikomu nie życzę, ale dzisiaj nie mogę być pewna, że tak się nie stanie.
Przypisy:
[1] Martin Niemöller (1892–1984), wiersz napisany w obozie w Dachau w 1942 r.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Katarzyna Czerwińska [CC BY-SA 3.0 pl]; Źródło: Wikimedia Commons