Urodzeni w Seraing, mieście należącym do walońskiej aglomeracji Liège, bracia Jean-Pierre i Luc Dardenne’owie wykazują się godną podziwu konsekwencją. Od „Obietnicy” z 1996 roku kręcą minimalistyczne filmy o życiu klasy robotniczej, imigrantów, ubogiego prekariatu. Przynależą do grupy reżyserów o szlachetnych intencjach, zaangażowanych społecznie, portretujących społeczności poszkodowane przez kapitalizm. Należał do niej także Joris Ivens, który w 1934 roku nakręcił w innej części Walonii jeden z najsłynniejszych dokumentów politycznych – „Nędzę w Borinage”, poświęconą tragicznym warunkom życiowym i strajkowi zwalnianych górników w podówczas najuboższym z przemysłowych regionów Europy Zachodniej. Rolę filmowca łączy z tym nurtem także osiemdziesięcioletni już Ken Loach, socjalista, twórca filmów takich jak „Kes” (1969), „Riff-Raff” (1991), „Ziemia i wolność” (1995), „Chleb i róże” (2000), „Polak potrzebny od zaraz” (2007) i wreszcie nagrodzonego w tym roku Złotą Palmą „Ja, Daniel Blake”. Zawierające czytelne tezy filmy Loacha są na ogół w pierwszej kolejności manifestami ideologicznymi.
Jednak w przeciwieństwie do Ivensa i Loacha bracia Dardenne’owie kładą zazwyczaj większy nacisk na charakterystykę swoich bohaterów i ich środowiska niż na polityczny przekaz. Byli wielokrotnie nagradzani (dwie Złote Palmy, nagrody w Toronto, cztery Prix Lumières za najlepsze filmy francuskojęzyczne roku) i są popularni w niszy europejskiego kina artystycznego; do minimum ograniczają takie światopoglądowe wtręty, które mogłyby przeszkadzać prezentacji bohaterów. Kręcą filmy pozbawione muzyki ilustracyjnej, z udziałem mało znanych aktorów (grająca w „Dwóch dniach, jednej nocy” Marion Cotillard była wyjątkiem); tak często, jak tylko mogą, stosują kamerę z ręki; pozwalają aktorom na improwizację – wszystko to sprzyja wrażeniu, że ich film fabularny jest realistyczny, podpatruje nieupiększony wycinek prawdziwego życia. O krzywdzie czy niesprawiedliwości, które spotykają bohaterów, świadczyć ma jedynie chłodny, niekomplikowany przez estetyczne sztuczki zapis wydarzeń.
Heblowanie rozdartej sosny
Ta metoda jednak nuży, zwłaszcza gdy film – tak jak „Nieznajoma dziewczyna” – zawodzi jako wiarygodny opis działań głównej bohaterki (u Dardenne’ów jest to grana przez Adèle Haenel doktor z prowincjonalnego ośrodka zdrowia, która natrafia w swojej praktyce na sprawę w charakterze kryminalnym i reaguje na nią z gracją słonia w składzie porcelany). Reżyserzy przy konstruowaniu tej postaci wykazali się nadmierną skłonnością do moralizowania i przekroczyli granicę między prostotą a prostactwem – w porównaniu z Dardenne’owską lekarką postaci z „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego wydają się uosobieniem moralnej wieloznaczności.
W porównaniu z bohaterką Dardenne’ów postaci z „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego wydają się uosobieniem moralnej wieloznaczności. | Tomasz Rachwald
Doktor Jenny Davin posiada wyłącznie dwa wcielenia: jawi się widzom albo jako bezinteresowny anioł, albo jako lodowata cyniczka. Pierwsza postawa została pokazana jako godna nagrody i pochwały; druga z kolei objawia się straszliwym kacem moralnym, malującym się na twarzy bohaterki nie aby oddać jej emocje, lecz w celu wskazania preferowanych przez reżyserów życiowych wyborów. Już w pierwszej scenie widzimy, jak Jenny beznamiętnie diagnozuje dolegliwości starszego mężczyzny, którego twarz nie zostaje pokazana (bowiem dopiero gdy pani doktor zacznie emanować większym ciepłem, kamera będzie przyglądać się jej pacjentom coraz uważniej). W tym momencie zaznacza się kontrast między postaciami lekarki i jej niewinnego stażysty. Kontrast od początku trudny do zniesienia – a zarysowuje się on jeszcze mocniej, gdy Jenny zabrania stażyście wpuścić do przychodni kobietę dzwoniącą do drzwi po godzinach otwarcia. Gdy następnego dnia policja znajduje ciało owej anonimowej niedoszłej pacjentki, zmarłej w niejasnych okolicznościach, w Jenny budzą się gwałtowne wyrzuty sumienia. Jednak – jak sądzę, wbrew intencjom twórców filmu – świętoszkowate, nieme oburzenie, z jakim stażysta patrzy na lekarkę w kolejnej scenie z udziałem ich obojga, w widzach może co najwyżej wzbudzić odrazę wobec postawy moralnej wyższości ludzi, którzy w krytycznych sytuacjach zwykli miewać rację.
Wskutek takiego obrotu spraw utalentowana lekarka obiera ścieżkę moralnej odnowy, porzuca intratną ofertę pracy w prywatnej klinice i oddaje się praktyce w ubogim Seraing (wspomnianym wyżej miejscu pochodzenia reżyserów). Jej nadrzędnym celem staje się poznanie tożsamości dziewczyny, którą, jak uważa, zabiła przez zaniechanie. Lokalne gangi nie mogą jej przestraszyć, ignoruje ostrzeżenia policji, że wtrąca się w ważne śledztwo – uparta potrzeba samorozgrzeszenia przesłania wszystko.
W tak zarysowanym planie akcji brak miejsca na dwuznaczności. Bohaterka zdaje się nigdy nie mieć wątpliwości – ani wtedy, gdy dąży do awansu, ani – gdy go odrzuca. Wszystkie potencjalne nierówności tak trudnej, zdawałoby się, historii, zostały wypolerowane na błysk. Jak na opowieść o moralności, odpowiedzialności i odpłacie za dobre uczynki, mamy tu do czynienia z produktem nieznośnie nijakim.
W tak zarysowanym planie akcji brak miejsca na dwuznaczności. Bohaterka zdaje się nigdy nie mieć wątpliwości. | Tomasz Rachwald
Lekarzu, lecz się sam
Z równą subtelnością ukazane zostały w „Nieznajomej dziewczynie” osobiste traumy bohaterów. Nikt tu nie umie przekazywać emocji inaczej niż w sztywnym dialogu. Jeśli bracia Dardenne’owie zachęcają swoich aktorów do improwizacji, to trudno wręcz uwierzyć, że profesjonaliści nie potrafili wydobyć z siebie czegoś lepszego. Scena z monologiem stażysty, który opowiada na tartaku wspomnienie ze swojego dzieciństwa, jest najbardziej żenującą, jaką widziałem w tym roku w filmie (a przecież oglądałem „Legion samobójców”). Cokolwiek dzieje się w głowie ważnej dla fabuły osoby, rychło zostanie wypowiedziane na głos. Niechcący, jak sadzę, reżyserzy fundują nam portret medyków jako osób upośledzonych społecznie, co w kontraście z zaangażowaniem bohaterki w pomoc mieszkańcom Seraing wypada komicznie. Bohaterowie powtarzają te same informacje po kilka razy. Najpierw słyszymy czyjąś relację na temat feralnej nocy, następnie Jenny informuje głośno, że wykonuje telefon, powtarza tę relację słowo w słowo, na wszelki wypadek jeszcze dorzuca wzmiankę, gdzie się znajduje (bo jak inaczej moglibyśmy to zauważyć, scena trwa wszak dopiero pięć minut!) i gdzie się za chwilę przeniesie. Na ekranie panuje wobec tego nuda nie do wytrzymania.
Istnienie reżyserów takich jak Loach i bracia Dardenne’owie uważam za niezwykle istotne. Kino może, a czasem wręcz powinno służyć do ostrzegania klasy średniej przed obojętnością wobec zdeklasowanych. Nie zwalnia to jednak twórców z realizacji dobrego kina – sam temat nie wystarczy. Sukces „Ja, Daniel Blake” świadczy o zapotrzebowaniu na filmy zaangażowane. Nie wypada jednak kręcić ich byle jak.
Co jednak jeszcze gorsze, bracia Dardenne’owie instrumentalnie posługują się problemem imigracji w celu opowiedzenia o wyrzutach sumienia klasy średniej. Dopuszczają się więc grzechu, który sami wytykają swojej bohaterce w pierwszych minutach filmu. Przybysze z Afryki napotykani przez Jenny Davin pozostają anonimowymi figurami, w których ma się jedynie odbijać cnota i niecnota Europy. Problem ten towarzyszy filmowi do samego końca – czarnoskóra kobieta dziękująca w finale lekarce za „otwarcie jej oczu” przywodzi na myśl popkulturową kalkę z klasycznej gry „Super Mario”, jej nieodłączny refren: wierny sługa dziękuje Mariowi i informuje go, że księżniczka znajduje się w innym zamku. W kontekście tematyki filmu poprzestanie na formule „dzielna biała kobieta ratuje dusze i ciała imigrantek z byłych kolonii” jest niesatysfakcjonujące bez głębszego sproblematyzowania zdarzeń.
Film:
„Nieznajoma dziewczyna”, reż. Jean-Pierre Dardenne i Luc Dardenne, Belgia, Francja 2016.
*Ikona wpisu: materiały prasowe Aurora Films