Zacznę od kilku uwag, od których zaczynać nie powinienem, a jednak muszę, by odciąć się od pokutującego w Polsce stylu pisania o utworach artystycznych – czy to filmach, czy książkach. Sposób ten, najkrócej rzecz ujmując, przejawia się w pewności piszącego, że on wie lepiej, jak dane dzieło powinno wyglądać: powinno być w nim mniej przemocy, bohater X powinien robić coś innego, niż robi, język powinien rozwijać się inaczej, i gdyby to wszystko zostało spełnione – a zatem utwór wyglądałby tak, jak piszący go sobie wyobraził – mielibyśmy do czynienia z dziełem kompletnym i dobrym.
W przypadku „Roku królika” Joanny Bator być może faktycznie lepiej by było, gdyby w tej książce nie znalazło się zdanie, w którym narratorka stwierdza, że czuła się jak pilot prezydenckiego samolotu nad Smoleńskiem lub gdyby z narracji nie emanowała klasowa wyższość wielkomiejskiej narratorki wobec mieszkańców małego miasteczka na Śląsku. Być może. Nie obchodzi mnie, jak poszczególne elementy „Roku królika” mogłyby wyglądać. Chcę sprawdzić, jak wszystkie te – według mnie – nietrafione puzzle zagrały w całości utworu literackiego, bo zagrały, co jest o tyle dziwne, że na pierwszy rzut oka zagrać nie miały prawa. Sam utwór jest nie tyle wtórny w stosunku do poprzedniej powieści Bator, czyli „Ciemno, prawie noc”, ile powiela większość jej grzechów (świetnie wypunktowanych swego czasu przez Dominikę Sitnicką).
Rok tsunami
Najpierw fabuła. Jest rok 2011, tytułowy „rok królika”, jak określają go w Japonii, którą nawiedziło wówczas tsunami i trzęsienie ziemi. Trzydziestoparoletnia Julia Mrok, absolwentka historii i autorka bestsellerowych romansów historycznych – historycznych, jeśli chodzi o językowy sztafaż, bo, jak sama przyznaje, z faktami niemających zbyt wiele wspólnego – postanawia zniknąć bez śladu. Chce opuścić wygodny podwarszawski dom, dzielony z dwoma mężczyznami – starszym od niej Aleksandrem i młodszym Alem – z którymi pozostaje w poliamorycznym związku. W tym celu u zaufanych fałszerzy sprawia sobie nowe dokumenty na pobrzmiewające tytułem powieści Tołstoja nazwisko Anna Karr i wyrusza do Ząbkowic Śląskich, znanych także pod niemiecką nazwą Frankenstein – miasta, w którym pono grasuje gigantyczny królik o morderczych zamiarach. Ta niezwykłość z trzech powodów Julii Mrok/Annie Karr odpowiada. Po pierwsze dlatego, że jest ona miłośniczką opowieści, opowieści dobrych i niezwykłych. Owo umiłowanie przybiera u niej formę cielesnego pragnienia, fizycznego imperatywu: pozbawione kawałka małżowiny ucho Mrok/Karr przyciąga opowieści „jak cukier osy i ci, którzy pragną podzielić się swoją historią, wprost rzucają się na nie, tak, że czasem się boję, że je odgryzą do końca”. Po drugie, znajdujemy w Julii Mrok/Annie Karr namiętną kolekcjonerkę najbardziej wymyślnych tytułów z polskich tabloidów. Na przykład: „Kierowca zrobił z konkubiny kotlety na wesele brata” albo też „Cyganie wrzucają mi sztuczne szczęki do łazienki. Dramat samotnej staruszki z Wągrowca”. Mrok/Karr twierdzi, że „nagłówki tylko pozornie odbijają magmowatą strukturę świata, w którym większość ludzkich usiłowań jest skazana na niepowodzenie bądź absurdalna […]. Jestem przekonana, że to jakaś siła wyższa przemawia do mnie w ten sposób, bo idąc z duchem czasu, postanowiła zrezygnować z tradycyjnych metod w postaci piorunów, grzmotów i objawień przed oczami maluczkich”. Wreszcie Julia Mrok/Anna Karr jedzie do Ząbkowic Śląskich z trzeciego jeszcze powodu: jest przekonana, że coś ją z tym miastem łączy, ale nie wie, co. Wychowała się w sierocińcu, swojej przeszłości nie zna, acz wydaje jej się, że miała siostrę bliźniaczkę (o której zdarza jej się myśleć jako o martwej, owłosionej cyście ukrytej gdzieś w jej tłuszczu i mięśniach) i ma niejasne poczucie, że to właśnie w Ząbkowicach ją odnajdzie. Tyle streszczenia.
Jakie są Ząbkowice z „Roku królika”? Potworne i tabloidowe właśnie, balansujące na granicy nieprawdopodobieństwa i stereotypu. Są małym miastem opisanym bez czułości, jaką miał choćby Łukasz Orbitowski dla fikcyjnego Rykusmyku w „Szczęśliwej ziemi”, za to z obrzydzeniem, które przebija z opowieści Julii Mrok/Anny Karr. Uciekinierka o nowej tożsamości zatrzymuje się w nich w małym hotelu z pokojami ponumerowanymi bez żadnej logiki – jego właścicielka, niejaka Wiktoria Frankowska, wyjaśnia, że złote cyferki na drzwi kupiła, kiedy likwidowano produkujący je zakład. W jednym z takich pokoi Frankowska prowadzi instytucję, w której dawna Julia Mrok znajduje pracę. To Spa pod Królikiem, które ze spa, oczywiście, nie ma wiele wspólnego. Zamiast być przybytkiem w rodzaju tych, którymi zarządza Irena Eris, Spa pod Królikiem jest rodzajem zakładu terapeutycznego połączonego z burdelem, w którym klienci spełniają swoje najbardziej obrzydliwe pragnienia (mamy na przykład jednego z „fiksacją oralną”, polegającą na tym, że podnieca go jedzenie posiłków uprzednio przeżutych przez kobiety), i kliniką eutanazyjną. Chętnych na seans nie brakuje, zjeżdżają się nawet z zagranicy. Oprócz Frankowskiej i – od pewnego momentu – Mrok/Karr, w Spa pod Królikiem pracuje kilka innych, niezwykle silnych kobiet (w całej powieści zresztą trudno znaleźć inne, podobnie jak trudno znaleźć choćby jednego silnego mężczyznę).
Język skrajności
Gdy nie pracuje w Spa pod Królikiem, była Julia Mrok zajmuje się w Ząbkowicach pisaniem powieści. Nie na komputerze, jak robiła to wcześniej, tylko w zeszycie. Powieść nazywa się „Marcowe dzieci” (takim mianem określa się trupy dzieci, które utonęły zimą, a dopiero wiosną wypływają spod lodu) i traktuje o arystokratycznej, kolonijnej rodzinie w Cejlonie sprzed kilku wieków. Jej główną bohaterką jest młoda dziedziczka Sandra, której to imię – Julia Mrok/Anna Karr jest tego pewna, choć nie wie, skąd się ta pewność bierze – nosiła także jej siostra. W opisywanej przez siebie historii Julia Mrok/Anna Karr umieszcza poznanych mieszkańców Ząbkowic Śląskich, między innymi inspektora policji o szklanym oku. Poszczególne zdania „Marcowych dzieci” wypływają zaś ze zdań opowieści Julii/Anny o jej pobycie w mieście Frankenstein. Zaczynają się – bez kursywy – jako opowieść o Ząbkowicach, kończą jako niemający sensu w historii o Ząbkowicach, podany kursywą, zupełnie odmienny stylistycznie fragment powieści bohaterki, w warstwie językowej będącej udaną parodią romansów historycznych.
Piszę o warstwie językowej, ponieważ jest ona w najnowszej powieści Joanny Bator szczególnie ważna; właściwie cały „Rok królika”, mimo na poły sensacyjnej, a na poły nieprawdopodobnej fabuły, dzieje się w języku – języku, który szczególnie w tej powieści irytuje, a zarazem wywiera na czytelnika niesamowity wpływ.
Jaki to język? Najkrócej rzecz ujmując, doprowadzony do skrajności. Podobnie jak w „Ciemno, prawie noc”, narratorką „Roku królika” jest zamożna, wykształcona kobieta w średnim wieku, obracająca się w kosmopolitycznym (i „Cosmopolitycznym”…) środowisku wielkomiejskim, która usiłuje za pomocą wyuczonych w tymże środowisku kategorii konceptualizacji świata zrozumieć małe miasteczko. O ile jednak w mającym pretensje do realizmu „Ciemno, prawie noc” elegancka narracja Bator doprowadziła do spłaszczenia opisu Wałbrzycha, w którym działa się akcja tamtej powieści, i uczynienia z niego zapyziałej dziury, zamieszkanej przez licznych prostaczków, o tyle w niemającym pretensji do realizmu „Roku królika” kontrastujący z romansowymi fragmentami „Marcowych dzieci” styl opowieść o Ząbkowicach pozwolił opisać to, co Bator najbardziej zdaje się interesować, czyli powszedniość zła i jego karnawałowy charakter. Mała próbka: „Pod budką Bagdad stały dwie dziewczyny i żarły buły owinięte w folię aluminiową połyskującą w świetle księżyca jak jedzenie kosmitów, a śnieg osiadał na ich ciemnych włosach z odrostami w kolorze popiołu”. Stężenie metafor i porównań służy w „Roku królika” nie tylko wydobyciu, ile wzmożeniu obrzydliwości, jaka przenika opisywany świat.
Czy w tym języku, który samym sobą wzmaga obrzydliwość tego, co jest nim opisywane, podstawowym zastosowanym zabiegiem literackim jest pisanie z pozycji klasowej wyższości? Tak, ale ta klasowa wyższość jest ciekawa – inaczej niźli wyższość Alicji Tabor z „Ciemno, prawie noc” wobec mieszkańców Wałbrzycha. Tamta brała się li tylko z jej społecznej pozycji. Ta bierze się z czegoś innego. Chociaż postać Alicji Tabor podobna jest w swojej konstrukcji do postaci Julii Mrok, przy lekturze „Roku królika” należy pamiętać, że śledzimy narrację nie Julii Mrok, ale Anny Karr, która o Julii Mrok i jej życiowych upodobaniach pisze w trzeciej osobie. Anna Karr nie jest zaś popularną i zamożną autorką romansów historycznych. Jest kimś, kto dzięki fałszerzom dokumentów dopiero się narodził, kto jeszcze nie zdaje sobie sprawy z własnych upodobań i tego, kim jest – a co dopiero może mieć zdanie na temat świata!… Ząbkowice Śląskie w Polsce AD 2011 oglądamy więc de facto oczami blisko czterdziestoletniego niemowlaka, dziwnej inkarnacji Kaspara Hausera, kogoś, czyj umysł jest czysty, nieuformowany przez społeczeństwo.
Śląski karnawał
Na szkielecie języka, którym ów czysty umysł Ząbkowice opisuje – języka gęstego, nie pozostawiającego miejsca na wytchnienie, jakie dają dialogi, które Bator wplata w tekst, oddzielając kwestie postaci wyłącznie przecinkami – rozwija się i wybrzmiewa nieprawdopodobna historia, którą opowiada Julia Mrok/Anna Karr. Wszystkie jej elementy, zlepione ze sobą nie bez szwów, wydają się wzięte z sensacyjnych nagłówków tabloidów, których wspólną cechą jest próba odszukania w codzienności czegoś niezwykłego, magicznego w swoim nieprawdopodobieństwie albo obrzydliwości. Podobnie jak samą materię języka, Bator doprowadza w „Roku królika” to nieprawdopodobieństwo i obrzydliwość do skrajności. To dlatego burdel dla mężczyzn (i kobiet) o dziwnych upodobaniach erotycznych jest przy okazji kliniką eutanazyjną, dlatego jeden z bohaterów, którego powieszone ciało zostaje znalezione przez mieszkańców Ząbkowic, okazuje się kobietą, wreszcie dlatego Anna Karr w poprzednim życiu była w poliamorycznym związku.
Świat w „Roku królika” jest światem zaczarowanym – światem karnawału, którym stała się nudna codzienność w momencie, w którym ktoś postanowił z niczego zrobić epokowego newsa na pierwszą stronę „Faktu” czy innego tabloidu. Czyniąc to, wprawił jednak niechcący w ruch to, co było ukryte pod przykrywką nudnej codzienności – zło. Bierze się ono w „Roku królika” z poszukiwania niezwykłości, której nie ma, a z której brakiem trudno się pogodzić. Gdy się pojawia, przenika świat w całości. Innymi słowy, zło rodzi się w tej książce z pragnienia, by świat był jak trzymająca w napięciu powieść. I taki też jest, choć powieść ta to najtańszy z romansów z gatunku płaszcza i szpady, jakim są „Marcowe dzieci”. Bator opisuje karnawał, który w pewnym momencie z pogodnego obżarstwa mięsopustu przerodził się w zbiorową rzeź, w której wszyscy – tak jak klienci Spa pod Królikiem – postanowili nagle dać ujście swoim pragnieniom mordowania i najdziwniejszych seksualnych uciech.
W „Roku królika” mamy do czynienia z wieloma nietrafionymi elementami – przenikniętym klasową wyższością językiem, opisem miasta utkanym ze stereotypów, tabloidową fabułą, w którą wątpi się z każdą przewracaną stroną. W połączeniu dały one nieoczekiwanie dobry efekt. Mięsopust Joanny Bator miał być koszmarny i koszmarny jest. Jest odrzucający, irytujący i podczas lektury odczuwa się ochotę, by jak najszybciej się skończył. Gdy się jednak kończy, ów koniec jest katarktyczny – jak cisza po trzęsieniu ziemi.
Książka:
Joanna Bator, „Rok królika”, wyd. Znak, Kraków 2016.
* Ilustracja na stronie głównej: Joanna Bator. Fot. Hartmut Salmen. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0).