Ciągły dostęp do informacji jest dobrem oczywistym. Przyznaję, że jestem od niego uzależniona: kiedy wstaję rano, sprawdzam wiadomości, słucham ich w radiu, oglądam w telewizji, czytam w gazetach. To, że wiem, co się dzieje, ma ogromne znaczenie dla mojego poczucia bezpieczeństwa. Zdaję sobie sprawę z tego, że bywa obciążeniem, że czasem mam dosyć, że wielość wątków jest niekiedy przytłaczająca. Zdarza mi się odczuwać pokusę udania się na wewnętrzną emigrację. Jednak nie umiem tego zrobić, bo przede wszystkim chcę wiedzieć, co się dzieje.
W ciągu ostatnich lat technologie informacyjne rozwinęły się gwałtownie jak nigdy przedtem w całej historii ludzkości. Przede wszystkim dzięki internetowi i rozwojowi telefonii komórkowej. Trudno wyobrazić sobie dzisiaj świat bez światłowodów, WiFi czy systemów geolokalizacyjnych. Strategie zarządzania informacją uległy decentralizacji, ich model zmienił się na sieciowy. Wprowadzenie embarga, ograniczenie dostępu, cenzura są oczywiście cały czas możliwe, jak np. w Chinach, jednak trudno wyobrazić sobie zastosowanie ich w Unii Europejskiej, złożonej, wieloaspektowej strukturze przyzwyczajonej do wolnych mediów.
Próba wyrzucenia dziennikarzy z budynku polskiego parlamentu uderzyła mnie więc przede wszystkim swoją archaicznością: przecież nawet jeśli nie będą na miejscu, to cały czas będą tam posłowie opozycji, dysponujący dostępem do nowych technologii. Jakość przekazu nie będzie najlepsza, bo film nakręcony telefonem komórkowym nie dorównuje profesjonalnemu nagraniu telewizyjnemu, ale samej informacji nie zabraknie. Poza tym, taki materiał jako „surowy” ma w sobie o wiele więcej dramatyzmu, a tym samym mocy perswazyjnej. Przekaz poselski będzie też zaangażowany, a zatem tendencyjny. Czy PiS naprawdę woli, by jego poczynania filmowali polityczni przeciwnicy, a nie bezstronni dziennikarze? Jakie mogą być następne ruchy? Odebranie posłom telefonów, tabletów i komputerów? Przerobienie budynku przy Wiejskiej na wielką klatkę Faradaya? Jaki to ma sens w czasach, kiedy kamerę można umieścić wszędzie, nawet w guziku czy długopisie?
Punktem wyjścia do całej awantury było wykluczenie z obrad posła PO, który próbując zadać pytanie, ustawił przed sobą na mównicy kartkę z napisem „#wolnemedia”. W konsekwencji posłowie opozycji przystąpili do okupacji mównicy, zaś marszałek z posłami PiS-u udali się do Sali Kolumnowej. Przy zamkniętych (a dokładniej zatarasowanych) drzwiach, w niemal intymnej atmosferze przystąpiono do głosowania nad budżetem. Nie wiemy na pewno ani kto tam był, ani kto głosował. Nie wiemy, kto jak głosował ani kto liczył głosy. Nie wiemy, czy było kworum. Pokazano nam jedynie kartkę papieru z wynikami. A przecież głosowanie dotyczyło ustawy mającej fundamentalne znaczenie i możliwość jej podważenia (wynikająca ze sposobu procedowania) z wielkim prawdopodobieństwem uderzy w polską gospodarkę. Stracimy na tym wszyscy, a z pewnością większość z nas.
Nic dziwnego, że te działania wywołały natychmiastowe protesty. Informacja o braku dostępu do informacji podziałała jak iskra zapalna. I nie pomogło ani kojące orędzie pani premier, ani gustowny płot wokół sejmu. Wywoływały raczej skojarzenia z polityką informacyjną rodem z PRL-u i ze słynnym płotem Stoczni Gdańskiej, przez który przeskoczył Lech Wałęsa. W demokracji ważna jest umiejętność przekonywania do swoich racji. Uznanie, że ta zasada nie stosuje się do wszystkich, może wynikać z jednego z dwóch powodów – albo pychy i przekonania o własnej potędze, albo z tego, że na naszych oczach demokracja zmienia się w system autorytarny.
Pamiętam, kiedy po wyborach w 1989 r. TVP zaczęła prowadzić transmisje z obrad sejmu. Uważałam, że to straszne nudziarstwo i że można było zamiast tego pokazywać o wiele bardziej interesujące programy. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że był to niezwykle ważny krok ku społeczeństwu otwartemu, obywatelskiemu, partycypacyjnemu. Dzisiejszej większości parlamentarnej brakuje tamtej przenikliwości.
Całe szczęście, że mamy nowe, coraz lepsze narzędzia do tego, żeby patrzeć rządzącym na ręce. W XXI w., pod koniec 2016 r., można śmiało powiedzieć, że IV władza, media – to my, obywatele. A ponieważ granica między tym, co realne, a tym, co wirtualne, w praktyce zanikła, obawiam się, że nasze oburzenie będzie znajdowało coraz bardziej efektywne i drastyczne formy wyrazu. Więc może czas na refleksję? Jak pisał Tuwim: „– Panowie! Przestańcie udawać lwy! / Dowiedzcie się nareszcie, że tutaj – my, / Zamyśleni przechodnie, / My jesteśmy tu generałami!”.