Wpływowy niemiecki „Die Zeit” pisze, że sytuacja, do której doszło w Ełku, jest wynikiem długotrwale ukrywanego rasizmu polskiego społeczeństwa. „Foreign Policy” donosi z kolei, że Polska nie jest i nigdy nie była prawdziwą demokracją. Nad Wisłą podobne stwierdzenia często nie są brane na poważnie lub są traktowane jako inspirowane przez rzekomo niechętne polskiemu społeczeństwu liberalne elity. Zamiast jednak zastanawiać się nad jakimś „tajemniczym wpływem”, warto uważniej przyjrzeć się temu, co dzieje się w Polsce od kilku miesięcy i w jaki sposób my, Polacy, przekształcamy własną sferę publiczną.

Gdy jesienią 2015 r. kryzys uchodźczy stał się jednym z najistotniejszych tematów polskiej debaty publicznej, w części tytułów badanych przez Obserwatorium Debaty Publicznej „Kultury Liberalnej” dało się zaobserwować wyraźną radykalizację antyislamską. Wspomnijmy choćby okładkę tygodnika „wSieci” z września 2015 r.: Ewa Kopacz ubrana w arabski strój i przepasana ładunkami wybuchowymi, podpis: „Ewa Kopacz urządzi nam piekło na rozkaz Berlina” („wSieci”, 21–27 września 2015 r.). Albo okładkę z lutego 2016 r.: półnaga jasnowłosa kobieta owinięta w unijną flagę, broniąca się przed męskimi rękami o ciemnej karnacji, podpis: „Islamski gwałt na Europie” („wSieci”, 15–21 lutego 2016 r.).

Negatywny pakiet myślenia o muzułmanach

Co dzieje się w polskiej debacie publicznej, że takie komunikaty znajdują rację bytu? Warto zwrócić tu uwagę na kilka zjawisk obecnych w polskich mediach.

Od chwili swojego powstania w 2014 r. Obserwatorium Debaty Publicznej prowadzi monitoring siedmiu polskich tytułów prasowych: „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Faktu”, „wSieci”, „Do Rzeczy”, „Polityki” i „Newsweeka”. Od ponad roku badamy także cztery polskie portale: „Na Temat”, „Dziennik Opinii”, „Niezależną” i „Frondę”. Z badań Obserwatorium Debaty Publicznej wynika, że większość autorów publikacji, czy to po prawej, czy po lewej stronie światopoglądowej sceny, zamiennie posługuje się terminami „muzułmanin”, „Arab” i „uchodźca”, bez zwracania uwagi na to, że nie muszą one oznaczać tożsamych zbiorów. W medialnych polemikach znikają często różnice np. między mieszkającymi w Polsce muzułmanami pochodzenia tatarskiego, syryjskiego czy tureckiego a Polakami, którzy zdecydowali się przejść na islam.

Co więcej, muzułmanie niejako hurtowo określani są jako „terroryści”, „islamiści” lub „fundamentaliści”. „Syryjczycy to naród zwolenników terroryzmu. […] Są nazistami próbującymi uciec z bombardowanego Berlina” – czytamy we „Frondzie” („Syryjscy muzułmanie popierają terroryzm”, fronda.pl, 16 grudnia 2015 r.). „Zachód jest bezbronny wobec najazdu – tak, najazdu – islamskich terrorystów. […] Zamachów nie organizują muzułmańscy odszczepieńcy. Tylko wierzący muzułmanie, na których setki tysięcy innych regularnie płacą jałmużnę” – to z kolei cytat z Niezależnej.pl z tekstu zaczerpniętego z „Gazety Polskiej Codziennie” (Katarzyna Gójska-Hejke, „Nie miejmy złudzeń”, niezalezna.pl, 23 marca 2016 r.). „W dyskusji na temat uchodźców obawy przeciwników otwarcia granic nie wynikają z lęku przed nieznanym, ale, przeciwnie, oparte są na wiedzy i zdolności przewidywania. […] zawarty w świętej księdze muzułmanów potencjał agresji jest ogromny, dlatego napięcie społeczne tak często pociąga za sobą rozwój terroryzmu” – pisze Paweł Lisicki w „Do Rzeczy” (Paweł Lisicki, „Lęk czy zuchwałość”, „Do Rzeczy”, 26 października – 1 listopada 2015 r.).

W ten sposób w przestrzeni publicznej rodzi się coś w rodzaju zestawu lub pakietu określeń – składających się z zamazanych bądź tylko pozornie powiązanych ze sobą pojęć – który przyjmuje postać następującej narracji: muzułmanie to osoby, które mieszkają w gettach na przedmieściach dużych europejskich miast lub przybywają tłumnie do Europy jako „fala”, „tsunami” lub wręcz uchodźczy „najazd”; wśród jednych i drugich pełno jest terrorystów, a winna jest temu Europa Zachodnia, która znajduje się w stanie moralnego rozkładu z powodu prowadzonej od lat zgubnej polityki tolerancji, zapomnienia o chrześcijańskich korzeniach i ideologii „multikulti”. Często można odnieść wrażenie, że prawdziwym tematem tego rodzaju sformułowań nie są muzułmanie, lecz lęk i resentyment wobec wszystkiego, co przychodzi zza zachodniej granicy.

Wyrażanie wątpliwości pod adresem niemieckiego, holenderskiego czy francuskiego modelu integracji osób wyznania muzułmańskiego to dziś część debaty o polityce i jej kierunkach w całej Europie. Jest to również uprawniony sposób prowadzenia dyskusji na temat przyszłości polityki migracyjnej Polski. Liderzy prawicowej publicystyki często idą jednak dalej. Ich wypowiedzi nie służą zadawaniu istotnych pytań czy namysłowi nad problemem, ich celem jest znalezienie możliwie najbardziej wyrazistych metafor do opisu złożonego przecież zjawiska. W konsekwencji mamy do czynienia z czymś w rodzaju retorycznego wyścigu, w którym próbuje się nas przekonać, że „naród syryjski składa się z terrorystów”, a uchodźcy to „atak dziczy” lub „islamska horda”.

To powoduje pęknięcie między retoryką a polską rzeczywistością, w której praktycznie nie ma migrantów. Ciekawym przykładem jest publicystyka Tomasza Terlikowskiego, publicysty katolickiego, który po wydarzeniach w Ełku bronił właścicieli barów z kebabami, ostrzegając przed zrównywaniem muzułmanów z ludźmi niebezpiecznymi i nieuczciwymi („Atakowanie ich, obarczanie winą czy mszczenie się za zbrodnię [niewątpliwą] jaką było zabicie Polaka w Ełku to głupota i skandal” („MałyDziennik.pl”, 4 stycznia 2017 r.), pół roku temu pisał jednak: „(…) nie da się już utrzymać opinii, że islam jest religią szacunku dla kobiet. Szacunek ten bowiem odczuwają na własnej skórze już nie tylko gwałcone – zgodnie z zasadami islamu – na Bliskim Wschodzie jazydki i chrześcijanki (…), lecz także Niemki, które podczas karnawału mogły się przekonać, na czym polega muzułmański stosunek do kobiet” (Tomasz Terlikowski, „Seksualny dżihad”, „Do Rzeczy”, 15–21 lutego 2016 r.), a w innymi miejscu: „Jeśli nie weźmiemy sprawy we własne ręce (i nie tylko), to muzułmanie nas pokonają. I to wcale nie za pomocą terroryzmu, ale macicami ich kobiet”. Można odnieść wrażenie, że Terlikowski sam miota się między różnymi ocenami sytuacji albo że pod wpływem nowych wydarzeń zmienia zdanie, jednak nie odnosi się do swoich wcześniejszych twierdzeń.

Pogarda wobec polemistów

Gdybyśmy jednak koncentrowali się tylko na języku publicystów konserwatywno-prawicowych, obraz byłby zbyt prosty. Często sprowadzałby się bowiem do prostej reakcji, wedle zasady: skoro muzułmańscy fundamentaliści zachowują się w sposób niedopuszczalny, my używamy wobec nich ostrych słów. Jeśli utożsamiamy ich ze wszystkimi muzułmanami, to trudno: gdzie drwa rąbią…

Niestety, także i część autorów nawołujących do tolerancji czyni to językiem, któremu daleko do szacunku wobec przeciwnika ideologicznego, za to blisko do paternalizmu. Nie jest to język przekonujący do swoich racji, to język moralnej wyższości: mamy rację moralną, wy musicie się podporządkować. W mediach określanych jako opozycyjne względem rządów PiS-u często słyszy się także, że ostry język wymierzony w światopoglądowych przeciwników motywowany jest koniecznością dania odporu „naziolkom”, „katolom i ich PiSowskiemu rządowi”, który polewa rzeczywistość „brunatnym sosem”:

„Ataki terrorystyczne ISIS są dla katoli i ich PiSowskiego rządu darem z nieba, bo uzasadniają nienawiść, ograniczenie praw człowieka, odmowę przyjęcia uchodźców”, Joanna Senyszyn, „Wielkanocne jaja. Kazanie ateistyczne”, natemat.pl, 26 marca 2016 r.

„Nieoceniony intelektualista Kukiz zastanawia się czy większa jest zbrodnia <dziczy> czy też <lewactwa, które dziś sprowadziło>. Na razie intelektualista Kukiz wprowadził do Sejmu paru naziolków”, Tomasz Lis, „Zamachy terrorystów, zwycięstwo rasistów”, natemat.pl, 15 listopada 2016 r.

„Zbigniew Ziobro może spokojnie wygłaszać swoje absurdy podlane brunatnym sosem, bo wpisuje się w linię partii, która przedstawia się jako ostatnia zapora przed falą islamizacji, separując nas od gnijącej Europy multi-kulti”, Paweł Wroński, „Zbyszek, co nas broni przed «ciapatym»”, „Gazeta Wyborcza”, 10 sierpnia 2016 r.

Mówimy tylko do przekonanych, słowa nie mają znaczenia

Banałem stało się stwierdzenie, że język może prowadzić do przemocy. Mimo że związek ten intuicyjnie wydaje się nam słuszny, trudno go udowodnić, zwłaszcza w polskiej debacie publicznej. Bo choć w polskiej prasie znajdujemy bardzo dużo ostrych sformułowań, do fizycznej przemocy dochodzi stosunkowo rzadko. Z pewnością można jednak mówić o dwóch niepokojących zjawiskach.

Po pierwsze, mimo że nie każdy przejaw radykalizmu jest tożsamy z mową nienawiści, to wzmożone występowanie przejawów radykalizacji prowadzi do utraty zaufania odbiorców do mediów, do stępienia społecznej wrażliwości na treści skrajne, a przez to do degeneracji umiarkowanego centrum. Stąd już niedaleko do zwiększania się przyzwolenia społecznego na krzywdę osób będących ofiarami agresywnych wypowiedzi. A także groźby realnego zagrożenia dla coraz to nowych grup mniejszościowych.

Po drugie, język używany w odniesieniu do osób innego niż dominujące wyznania religijnego, innej przynależności kulturowej lub etnicznej staje się papierkiem lakmusowym dojrzałości debaty publicznej w demokratycznym państwie. A jeśli tak jest istotnie, to można powiedzieć, że paradoksalnie dzisiejsze nagromadzenie ekspresywizmów, radykalizmów i komunikatów obelżywych w polskiej debacie publicznej świadczy o braku wiary jej uczestników w moc słowa.

Mamy dziś do czynienia nie tylko z utratą mocy przez wszystkie używane przez nas pojęcia. Także polska debata publiczna ulega systematycznej degeneracji. Wkrótce może się okazać, że nie ma już języka, w którym moglibyśmy się ze sobą porozumieć. I że gdy przyjdzie do mierzenia się z realnymi niebezpieczeństwami, nie będzie już słów, którymi moglibyśmy je przekonująco nazwać.