Trudno o głośniejszy chichot – czy raczej rechot – historii. Pierwszego Afroamerykanina na stanowisku prezydenta, którego wybór miał symbolizować nadejście nowej epoki stosunków rasowych (inna rzecz, na ile prawdziwe), zastąpi w Białym Domu człowiek, który z ledwie zawoalowanych pozycji rasistowskich kwestionował prawo do prezydentury i którego entuzjastycznie popierał w kampanii Ku Klux Klan. Prezydenturę Baracka Obamy świat witał z nadzieją – prezydentury Trumpa głównie się obawia.
Jak pisał politolog Richard Neustadt, najważniejsza władza, jaką dysponuje lokator Białego Domu, to przede wszystkim – wbrew temu, co się często wydaje – nie możliwość wydawania poleceń, ale możliwość przekonywania, negocjowania, nakłaniania. Kiedy w 1952 r. okazało się, że następcą Trumana zostanie emerytowany generał Eisenhower, prezydent nie bez satysfakcji powiedział: „Biedny Ike, przyjdzie, zacznie mówić: zróbcie to, zróbcie tamto, i nic się nie stanie. Zupełnie nie jak w armii. Będzie go to bardzo frustrować”. Z problemem tym mierzy się każdy nowy prezydent, dla Obamy też nie było to łatwe, choć, zdawało się, miał ogromną przewagę nad większością swoich poprzedników – ostatnim prezydentem obdarzonym takim darem słowa był Franklin Delano Roosevelt.
„Yes we can” porwało nie tylko Amerykanów, ale i resztę świata, zmęczonego konfrontacyjną i unilateralną postawą poprzedniej administracji. Najdobitniejszym wyrazem tych nadziei była Pokojowa Nagroda Nobla, przyznana Obamie – co sam nawet przyznawał – nieco na wyrost. Zdawał sobie jednak sprawę ze swojego talentu i często czynił z niego użytek, próbując nadawać inkluzywny, pojednawczy ton publicznemu dyskursowi. Powściągliwy w słowach, starał się zasypywać, a nie pogłębiać podziały religijne, narodowe i rasowe, a w trudnych chwilach (np. po masakrze dzieci w szkole w Sandy Hook czy parafian kościoła w Charleston) wygłaszał szczerze poruszające przemówienia.
A jednak cały talent retoryczny na nic się zdał w stosunkach z Republikanami. Na mur natknął się od pierwszego dnia, kiedy wahały się losy amerykańskiej gospodarki, a potem było już tylko gorzej – w 2013 r., już kontrolując obie izby Kongresu, Republikanie zdołali na dwa tygodnie zablokować funkcjonowanie rządu federalnego, odmówili poparcia choćby najmniejszych ograniczeń w dostępie do broni, a kulminacją obstrukcjonizmu była bezprecedensowa, trwająca prawie rok blokada ostatniej nominacji Obamy do Sądu Najwyższego. Mimo to nawet na polu wewnętrznym odchodzącemu prezydentowi udało się zdziałać to i owo.
Pierwszym i największym sukcesem Obamy jest uratowanie amerykańskiej gospodarki. Choć załamanie rynków we wrześniu 2008 r., w samym środku kampanii prezydenckiej, pomogło mu wygrać, w spadku otrzymał naprawdę fatalną sytuację gospodarczą. Przepchnięty przez Kongres pakiet stymulujący, pomoc dla przemysłu motoryzacyjnego, ustawa Dodda-Franka reformująca system finansowy – choć były narzędziami boleśnie niedoskonałymi (pensje zostały mniej więcej na tym samym poziomie, nie zmniejszyły się też nierówności społeczne), przyniosły efekt i wydźwignęły Stany Zjednoczone z najpoważniejszej recesji od czasu wielkiego kryzysu. Bezrobocie spadło z 8 proc. w styczniu 2009 r. do niecałych 5 proc. dziś.
Drugim osiągnięciem Obamy na polu krajowym jest Affordable Care Act, czyli reforma systemu opieki zdrowotnej, znana powszechnie jako Obamacare (zauważmy przy tym, że nawet Medicare i Medicaid, czyli systemy pomocy dla starszych i biednych, nie noszą nazwiska prezydenta Lyndona Johnsona). Chociaż nie udało się wprowadzić powszechnej opieki zdrowotnej, liczba nieubezpieczonych zmniejszyła się o połowę i jest najniższa w historii. Oczywiście znów można powiedzieć, że nie jest to system idealny, jednak Obamie udało się dokonać tego, czego nie zdołali zrobić przed nim ani Bill Clinton, ani Richard Nixon. Co więcej, zrobił to, mając naprzeciw siebie znacznie bardziej wrogą niż oni opozycję w Kongresie.
Związane ręce w polityce wewnętrznej sprawiają, że prezydenci próbują realizować się na polu zagranicznym, gdzie krępuje ich znacznie mniej. Robił tak każdy prezydent od czasów Eisenhowera, więc zrobił tak i Obama. Naprawił stosunki z Europą, nadszarpnięte podczas prezydentury poprzednika. Tego samego próbował ze światem arabskim słynnym przemówieniem w Kairze, ale po klęsce arabskiej wiosny po tamtym duchu nie ma dziś śladu. Wznowił stosunki dyplomatyczne z Kubą i z Iranem i doprowadził do historycznego porozumienia w 2015 r., które, w zamian za zniesienie sankcji, ograniczyło irański program atomowy. Osiągnięciem było też paryskie porozumienie klimatyczne, choć jego przyszłość jest więcej niż niepewna.
Bezdyskusyjną porażką okazała się forsowana przez Obamę TPP, umowa o wolnym handlu z Azją. Upór administracji w jej sprawie dostarczył paliwa zarówno sandersowcom, jak i trumpowcom – dziś zaś jest praktycznie martwa, uśmiercona w tak rzadkim dziś ponadpartyjnym porozumieniu Demokratów i Republikanów.
Zrozumiała niechęć do wikłania się w kolejną wojnę na Bliskim Wschodzie sprawiła, że za rządów Obamy Amerykanie zaczęli na masową skalę używać dronów do zabijania osób o terroryzm podejrzanych – praktyka wątpliwa nie tylko z moralnego, ale i z prawnego punktu widzenia. Jeśli jakiś element dziedzictwa Obamy jest bezpieczny, to – niestety – właśnie ten. Przyszła administracja z pewnością utrzyma program w mocy, a może nawet go rozszerzy.
Cieniem na prezydenturze Obamy odbije się jednak przede wszystkim jego powściągliwość w sprawie Syrii, którą ktoś nazwał już „Rwandą Obamy”. Skutki bierności widzimy sami: upadek Aleppo, kryzys imigracyjny w Europie, wzrost potęgi ISIS. Może błędem było nakreślanie czerwonej linii, a może należało zaangażować się bardziej, jedno jest wszak pewne – wyznaczenie ultimatum Assadowi (użycie broni chemicznej), a następnie jego niewyegzekwowanie, ujęło wiarygodności Stanów Zjednoczonych. Są tacy, którzy przekonująco argumentują, że to właśnie bierność Obamy w 2013 r. ośmieliła Rosję w stosunku do Ukrainy.
Tu dochodzimy do najważniejszego błędu Obamy w polityce zagranicznej – niedocenienia Rosji. Problemem nie był tak często krytykowany „reset” na początku prezydentury – zrozumiałe nowe otwarcie we wzajemnych stosunkach. Kiedy jednak cztery lata temu Mitt Romney wskazywał na Putinowską Rosję jako na główne zagrożenie geopolityczne, sprzyjający Demokratom komentatorzy wyśmiali go, traktując jak zimnowojennego dinozaura. Z perspektywy czterech lat – a zwłaszcza po rewelacjach na temat minionej kampanii prezydenckiej – trzeba uczciwie przyznać, że to Republikanin miał rację. Dziś – m.in. właśnie i z tego powodu – pod znakiem zapytania stoi całe dziedzictwo Obamy: Paryż, Iran, Obamacare, a może i więcej.
Słynna doktryna Theodore’a Roosevelta brzmi: „Przemawiaj łagodnie, ale miej w zanadrzu grubą pałkę”. Obama korzystał przede wszystkim z pierwszej jej części, a zdecydowanie zbyt rzadko sięgał po drugą, i to zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Retoryczne mistrzostwo zbyt często okazywało się dalece niewystarczające.
Choć nawet części lewicy zdarzało się kpić z kaznodziejskiego tonu, zarzucać prezydentowi przerost formy nad treścią, mówienia nad robieniem, nieumiejętność uderzenia pięścią w stół, to jednak kontrast między nim a Trumpem – który wrzuca na Twittera, co mu ślina na język przyniesie – szybko sprawi, że nawet krytycy zatęsknią za retoryką Baracka Obamy.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: The Official White House Photostream [public domain]; źródło: Wikimedia Commons.