Sylwetka Edwarda Abramowskiego
Iza Mrzygłód: Edward Abramowski, autor „Idei społecznych kooperatyzmu”, pojawia się na naszym seminarium nie po raz pierwszy – na pierwszym spotkaniu poznaliśmy go jako ojca duchowego Szymona Gajowca i samego Stefana Żeromskiego, dziś mamy przed sobą jego tekst. Kim był Abramowski dla polskiej inteligencji okresu międzywojennego i dla polskich kooperatystów?
Bartłomiej Błesznowski: Dla polskich kooperatystów z pewnością był postacią kluczową, podobnie jak dla polskiej lewicy końca XIX w. Obok Stanisława Brzozowskiego był jej najważniejszym myślicielem. Zajmował się podstawami życia społecznego i filozofią, był współtwórcą polskiej psychologii, a nawet parapsychologii. Abramowski działał również na niwie politycznej, był współzałożycielem PPS-u, współtwórcą i twórcą mnóstwa organizacji społecznych, chociażby rzeczonych kooperatyw. W rozmowie tuż przed tym seminarium nazwaliśmy go ojcem polskiego kooperatyzmu. Zmieniłbym jednak to określenie na matkę. Był osobą, która pozwalała wykiełkować i wzrosnąć bardzo wielu ideom i inicjatywom. W aurze tej postaci dojrzewało całe mnóstwo kolejnych myślicieli, działaczy i pisarzy. I myślę, że tak go traktowała również Dąbrowska – jako nauczyciela i przewodnika w sprawach politycznych i duchowych zarazem.
IM: Maria Dąbrowska poświęciła mu nawet broszurę.
Poświęciła mu nieco czołobitny tekst, bo była pod jego ogromnym wrażeniem. Poznała go na przełomie 1906 i 1907 r. w Brukseli i oczarował ją od pierwszego wejrzenia. Pisała wówczas, że to czysta krynica wiedzy, ale już w latach 30. zaczęła dostrzegać utopijność idei Abramowskiego, nawet w „Rękach w uścisku”, tekście, w którym referuje poglądy swojego duchowego mistrza, widać to rodzące się rozczarowanie. Natomiast po wojnie, kiedy w czterdziestolecie śmierci Abramowskiego Dąbrowska wygłaszała referat w Klubie Krzywego Koła, jasnym było dla niej, że nie ma szans na budowę Rzeczpospolitej Kooperatywnej.
Idea kooperatyzmu
IM: Kooperatystów łączymy z lewicą, ale kooperatyzm czerpał również z chrześcijańskiej nauki społecznej, encykliki „Rerum Novarum” i miał pewne związki z ruchem narodowym. Jak to się zatem rozkładało na polskiej scenie politycznej? Jak duży był ruch spółdzielczy i jakie były jego odłamy?
Główny nurt kooperatyzmu, ten, który mówił najwięcej, najwięcej planował i utopizował, to był faktycznie nurt lewicowy. Działali jednak również kooperatyści liberalni i wolnorynkowi. W Polsce przykładem takiego admiratora spółdzielczości byłby poznański ekonomista Edward Taylor, który o kooperatyzmie mówił, że to ekonomia podmiotów relatywnie słabych gospodarczo, która jest potrzebna, choć właściwie niczego nie zmienia na scenie ekonomiczno-politycznej. Bardzo istotną składową kooperatyzmu była społeczna nauka Kościoła i jego nurt chrześcijańsko-demokratyczny. Często łączył się też z ideą solidaryzmu narodowego, ale co ciekawe, rzadko był podchwytywany i promowany przez koła endeckie. Głównie dlatego, że szczególnie na początku endecy byli wolnorynkowi, darwinistyczni i wszelka kooperacja była dla nich aberracją socjalistów.
Kooperatyzm jest właściwie metaideą albo ideologią mniejszą, gdyby użyć określenia analogicznego do literatury mniejszej Deleuze’a i Guattariego. To znaczy – podobnie jak inne ideologie XIX i XX w., które znamy – socjalizm, liberalizm, konserwatyzm, wypływa z korzenia oświeceniowego (albo z zanegowania oświecenia) i jest wielkim projektem społecznym. Bardzo ciężko sklasyfikować kooperatystów, ponieważ zawsze znajdziemy wśród nich jakiś wyjątek. Gdy Dąbrowska podróżuje przez Polskę w latach 30. i ogląda spółdzielnie skupione wokół Społem, czyli w głównym związku kooperatystycznym, to jedną z nich prowadzi ks. Wacław Bliziński, który animuje wzorcową wieś kooperatystyczną Lisków. Kilka kilometrów dalej spółdzielnia należąca do tego samego związku jest ozdobiona portretami Lenina. Idee będą więc bardzo różne, ale dla kooperatystów kluczowa jest praktyka.
Piotr Kieżun: Czy kooperatyści od Lenina i ci od księdza czuli wspólnotę działania?
To jest bardzo złożony problem i należy go rozpatrywać raczej na konkretnych przykładach niż na ogólnych tezach. Spróbujmy najpierw szybko prześledzić historię kooperatyzmu. Polska spółdzielczość rozwija się mniej więcej tak: za symboliczną datę uznaje się powstanie w 1816 r. Rolniczego Towarzystwa Wspólnego Ratowania się w Nieszczęściach, założonego przez Stanisława Staszica. Potem długo nie ma nic i w końcu przychodzi odrodzenie pod koniec XIX w. W latach 90. w Poznańskiem powstawały kooperatywy animowane przez środowiska chrześcijańsko-narodowo-liberalne, często w opozycji do gospodarki niemieckiej. Przede wszystkim były to podmioty rolnicze oraz bankowe – kasy Schulzego z Delitzsch, czyli kasy oszczędnościowo-pożyczkowe. W zaborze austriackim działały słynne kasy Stefczyka. Franciszek Stefczyk, również chrześcijański liberał, był człowiekiem bez złudzeń. Myślał on w ten sposób: rzeczywistość jest, jaka jest, a spółdzielczość to narzędzie do wydźwignięcia osób potrzebujących z ich marnej kondycji. Natomiast w Kongresówce, która bardzo długo była zapóźniona, bo carat tępił wszelkie polskie organizacje, dopiero po 1905 r. nastąpiła liberalizacja i weszła ustawa o stowarzyszeniach. Powstały wówczas pierwsze spółdzielnie, głównie spółdzielnie spożywców, czyli podmioty dokonujące wspólnych zakupów i wypłacające dywidendę swoim członkom. W 1920 r. władze odrodzonego już państwa polskiego wydały ustawę o spółdzielniach, jedną z pierwszych tego typu ustaw na świecie.
Przez te 15 lat, między 1905 a 1920 r., spółdzielczość spożywcza Kongresówki pączkowała w kosmicznym tempie. W 1920 r. był to prawdziwy fenomen napędzany energią takich ludzi jak Abramowski, którzy razem zakładają Towarzystwo Kooperatystów i wydają pismo „Społem”. Wśród nich są między innymi Stefan Żeromski – twórca nazwy Społem, Stanisław Wojciechowski – przyszły prezydent czy Romuald Mielczarski – postać mniej znana, ale dla kooperatystów druga po Abramowskim. Lata 20. to renesans kooperatyzmu, a potem krach w 1929 r., kryzys światowy i specyficzny rozwój w latach 30. Kooperatyzm odradza się wówczas po załamaniu: spółdzielnie odbudowują się, jest ich więcej i są bogatsze, ale zmienia się jeden drobny szczegół – coraz bardziej uzależniają się od państwa, zaciągają pożyczki na odbudowę i zaczynają postrzegać swój byt jako część porządku państwowego.
Rzeczpospolita Kooperatywna
PK: Na ile kooperatyzm to plan zorganizowania się ekonomicznego, rozwiązania pewnych bolączek w skali mikro, a na ile projekt polityczny – pomysł na funkcjonowanie całego państwa? W tekście Dąbrowskiej widać tylko sieć stowarzyszeń o nieco międzynarodowym charakterze, u Abramowskiego ma się wrażenie, że to jest pomysł totalny na urządzenie państwa antypaństwowo.
Wielu kooperatystów zdecydowanie nie zgadzało się na postrzeganie państwa jako organizmu politycznego, który jest naturalny dla życia wspólnotowego – przede wszystkim widzieli oni państwo jako twór historyczny i w tym sensie „niekonieczny”, choć nie usiłowali w żadnym wypadku obalać go siłą, a jedynie doprowadzić do zastąpienia go w drodze „naturalnej” transformacji życia społecznego i ekonomicznego. Dla Abramowskiego państwo, a właściwie aparat państwowy – mówiąc Althusserem – jest „lewiatanem stugłowym”, który wchodzi w każdą dziedzinę życia i próbuję ją przejmować, odbierać inicjatywę rękom każdego człowieka. Dlatego mówi on o polityce socjalizmu bezpaństwowego, który równa się kooperatyzmowi.
PK: Abramowski jest anarchistą?
Odnosi się do Kropotkina, więc można by go uważać za specyficznego anarchistę. Można by również jego kooperatyzm porównać do syndykalizmu i idei action directe, czyli walki bezpośredniej. Dla syndykalistów taką walką, działaniem były przemoc albo strajk generalny, dla kooperatystów walką jest praca oddolna. Można by to wyjaśnić Kuroniem – „budujcie komitety”, komitety usuną państwo. Dlatego Abramowski używa metafor związanych z państwowością, na przykład mówi o Rzeczpospolitej Kooperatywnej albo Spółdzielczej. To nie jest tylko idea Abramowskiego, ale kooperatystów całej Europy w owym czasie.
PK: Abramowski bardzo broni się przed zarzutami o nadmierny idealizm. Jednak gdy spojrzymy na jego założenia antropologiczne, wydają nam się one dość utopijne. W jego tekstach czytamy o naturalnej skłonności do współdziałania, zgodności interesów, dzięki której zaczniemy współpracować i państwo nie będzie nam potrzebne. Gdzie tak naprawdę jest początek tego społeczeństwa kooperatystycznego? Czy ono ma się zrodzić w oparciu o wrodzone cechy człowieka, czy też bodźcem do jego powstania ma być raczej inicjatywa paternalistycznego inteligenta, który powie: „Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę”, pokażę ci, jak się robi kooperatywę?
W polskim przypadku bardzo często inteligent to kooperatysta, więc nie jestem pewien, czy warto brnąć w dyskusję o roli inteligencji itd. Wydaje mi się, że u Abramowskiego nie ma naiwności. Jest w nim wiara w możliwość zmiany, ale to nie jest wiara w jakąkolwiek opatrzność mędrca. Postawione przez ciebie pytanie jest pytaniem o samo uspołecznienie człowieka. Dla Abramowskiego kooperatyzm jest naturalnym przedłużeniem możliwości, jakie tkwią w jednostce, a nie koniecznością. Wspominałeś o jego antropologii filozoficznej, która jest silnie kolektywistyczna. Tyle tylko, że według niego człowiek nie jest podrzędny wobec kolektywu, tylko kolektywność jest immanentną cechą człowieka. Abramowski mówi, że jaźń człowieka jest zawsze wychylona na zewnątrz, to znaczy: ona zawsze jest odniesiona do tego, co go otacza. Gdy człowiek tworzy kolektywne twory, one zawsze mają antropologiczny rys. Dąbrowska w swej książeczce o Abramowskim też pisze o tym człowieku rozdwojonym, trochę jak u Durkheima. Człowiek tworzy dobra kultury, społeczeństwo, państwo zawsze w swoistym rozdwojeniu – nigdy nie jest sam dla siebie, ale zawsze istnieje w otoczeniu innych jako jaźń odzwierciedlona. Kiedy dwóch rozmawia, to pojawia się ten trzeci – kolektywny byt, który określa „już zawsze” wcześniej tę relację.
PK: Kolektywność nie jest tutaj problemem, kłopot w tym, że Abramowski zakłada absolutny brak przymusu – wszystko jest dobrowolne i samo się toczy. Mówi, że kooperatyzm jest wzorem prawdziwej demokracji, demokracją w czystej formie, w przeciwieństwie do demokracji państwowej, która zakłada przymus. Przypomniało mi się klasyczne stwierdzenie Monteskiusza, że podstawą ustroju demokratycznego musi być cnota. Człowiek musi być cnotliwy i u Abramowskiego też znajdujemy założenie maksymalizmu etycznego.
Nie wydaje mi się. Abramowski nazwał te założenia moralne „jutrzenką swobody”, nadchodzącym zaraniem. To nie jest pewne, ale jest potencjalne. Można by powiedzieć, że u Abramowskiego widać swego rodzaju myślenie performatywne. On oczywiście ma swój ideał etyczny i cały czas szuka sposobów wprowadzenia go w życie. Porzuca kolejne realizacje, widząc sukcesy i porażki. Ostatecznie jednak odkrywa, że najbliżej tego ideału jest idea klasycznej kooperatywy, bliskiej siedmiu zasadom sprawiedliwych pionierów tkaczy z Rochdale z 1844 r. W politycznej filozofii Kanta odpowiednie prawa dają dobry owoc nawet w państwie diabłów. Podobnie myśli Abramowski. Jeżeli w praktyce wypracujemy pewne rozwiązania formalne, które będą praktykowane i rozwijane, to mamy szansę stworzyć coś lepszego.
Kooperatyzm i jego wrogowie
PK: Kooperatywa działa w pewnym środowisku ekonomicznym, więc zaczyna konkurować z innymi podmiotami. Skoro Społem miało tych sklepów sporo i było dużą siłą w państwie, to musiało rywalizować z firmami i sklepami nastawionymi na zysk. Czy to nie uruchamia ruchu antyspółdzielczego? Kim są wrogowie kooperatyzmu?
Dąbrowska powiedziałaby, że wrogami nie są wielcy kapitaliści, lecz mali sklepikarze, cinkciarze i pośrednicy. Mówiąc językiem Engelsa z „Pochodzenia rodziny…” – „ludzkie pluskwy”, czyli niepotrzebni pośrednicy. Jeśli metafizyka i jej adepci – akademiccy filozofowie – są tym, co w filozofii zasłania prawdziwą rzeczywistość, to pośrednicy zasłaniają relacje międzyludzkie, ustawiają się pomiędzy, stają się obrazem prawdziwego gracza na rynku, a zatem sednem rzeczywistości społecznej; tworzą współzawodnictwo, handel i fetysz własności. Kooperatyzm i ten sposób myślenia jest w tym sensie silnie antymetafizyczny.
PK: W tamtym czasie na polu ekonomicznym toczą się też inne wojny, np. między polskim a żydowskim kupiectwem. Czy one się jakoś odbijają w myśli kooperatystów?
Dąbrowska porusza kwestie polskiego i żydowskiego handlu i mówi, że nie ma tu znaczenia afiliacja narodowa – kooperatyści walczą bowiem z oboma. Używa zresztą słowa „handelek”. Dlaczego handelek? Bo mały handelek boi się spółdzielni, w jego oczach jest ona zmową kilku przeciwko jednemu. Gdy w miejscowości zawiązywała się spółdzielnia, to natychmiast kupcy protestowali przeciwko psuciu handlu, przeciw kartelizacji na poziomie mikro.
Adam Puchejda: Czy to nie jest uzasadnione z punktu widzenia tych sklepikarzy?
Wtedy kooperatyści odpowiadają: „przyłączcie się do nas”.
AP: Zapraszają?
Tak, to jest druga naczelna zasada przyjęta przez ruch kooperatywny. Pierwsza zasada tkaczy z Rochdale, którzy nie mogąc się wyżywić i zapewnić swoim dzieciom mąki na obiad, sami założyli sklep i ominęli w ten sposób pośredników, mówi o tym, że każdy wnosi równy wkład i zarazem ma równy głos polityczny. Jest to zasada demokracji. Druga mówi zaś o otwartości. Jeśli się ją gwałci, to mamy do czynienia z czymś, co współczesny marksizm nazywa komunizmem kapitału, czyli spółką. Podmiotem, który działa wewnętrznie na zasadach demokratycznych, ale de facto akumuluje kapitał. W kooperatywie nie występuje proces akumulacji kapitału, ponieważ kapitał jest bezustannie zużywany. Taka jest polityka kooperatystów – nastawienie na rozrost: coraz więcej sklepów, coraz więcej ośrodków pracy, które rządzą się tymi zasadami. Kooperatywa zawsze jest więc otwarta, a kooperatywa spożywcza szczególnie. Ona nie może być zamknięta także z powodu politycznego – bo zamknie drogę do budowy Rzeczpospolitej Kooperatywnej. O pozostałych zasadach nie musimy mówić, bo mają charakter bardziej fiskalny.
Weronika Czyżewska-Poncyljusz: Czy ideałem jest tu zatem stworzenie spółdzielni jak najsilniejszej i o jak największym zasięgu, czy raczej istnienie bardzo różnorodnych małych spółdzielni?
Znowu coś pomiędzy – wiele małych spółdzielni zjednoczonych w kolejnych coraz większych związkach. Tym głównym związkiem spółdzielczości spożywców jest przedwojenne Społem, czyli Powszechna Spółdzielnia Spożywców „Społem”.
Problem skali
PK: Wygląda na to, że kooperatywa powinna być idealną demokracją bezpośrednią. To świetnie działa na poziomie lokalnym, w niewielkiej skali, gdy każdy może wyjść na agorę i się wypowiedzieć. W dużych wspólnotach potrzebna jest jednak demokracja przedstawicielska. Jak problem skali ma się do kooperatyw? Czy to jest rozważane przez kooperatystów? Kiedy sobie wyobrażę, że cała Polska miałaby być jednym wielkim Społem, to ta zasada bezpośredniego udziału, odpowiedzialności i dobrowolności zaczyna powoli szwankować i to jest rzeczywiście ideał utopijny.
To jest ideał podobny do założeń syndykalistycznych. Oczywiście, istnieje przedstawicielstwo, ale nie wewnątrz konkretnej kooperatywy, tylko pomiędzy kooperatywami. Oczywistym jest, że nie da się stworzyć sejmu wszystkich kooperatystów. Każda kooperatywa jako względnie otwarty podmiot jest ograniczona w sposób naturalny. W pewnym momencie na danym obszarze nie ma potrzeby rozrostu, nie ma tylu ludzi – spożywców czy pracowników, i w tym sensie ona sama się ogranicza. Zasięg idei kooperatystycznej ma być natomiast nieograniczony poprzez te kolejne związki, związki rewizyjne i związek związków. I do pewnego stopnia tak to rzeczywiście działało.
IM: Czy dążenie do stworzenia Rzeczpospolitej Kooperatywnej nie było jednak utopijne pod tym względem, że kooperatywy nie były w stanie odpowiedzieć na faktyczne problemy ekonomiczne dużych grup społecznych? Takim problemem w II RP było masowe bezrobocie i niski poziom dochodowości gospodarstw domowych. Czy kooperatywy nie były w pewnym sensie elitarne? Mówiłeś, że Wielki Kryzys zabił spółdzielczość i pchnął ją w ramiona państwa. Jednak czy to nie było nieuniknione, dlatego że spółdzielczość nie była sobie w stanie sama poradzić z wyzwaniami ekonomicznymi na większą skalę?
Dobre pytanie. Powiedzieliśmy o polityczności wewnętrznej kooperatyw, a teraz trzeba to odnieść do zewnętrza, do stosunku kooperatyw do państwa. Abramowski jest antypaństwowcem, ale w specyficzny sposób. Po pierwsze, kiedy pisze „Zasady socjalizmu” czy „Zmowę powszechną przeciw rządowi”, to ma do czynienia z państwem zaborczym, co jest dość istotne. Po drugie, chodzi mu o wielkie imperium. Abramowski zdaje sobie też sprawę z tego, że państwa nie wzięły się z nieba, że są one wyrazem pewnej historycznej logiki, co nie oznacza wcale, że są historycznie konieczne i uniwersalne. Kooperatyzm miał chyba na celu przechwycenie państwa, wejście w jego struktury i rozsadzenie go od wewnątrz, zastąpienie go po prostu. Tylko kooperatyści nie brali pod uwagę – co wytykali im również ówcześni komuniści – że oprócz tego odśrodkowego procesu potrzebna jest też walka ze strukturami państwa, które samo nie ustąpi. Jeśli chce się coś usunąć, to trzeba użyć siły, bo inaczej będzie trwało. Żeby znieść rynek, trzeba wprowadzić pewne sztuczne rozwiązania. Wtedy pojawia się klasyczny problem centralizacji, zarządzania ogromnymi organizmami politycznymi. Nie mam na to odpowiedzi.
AP: Nie odpowiedziałeś jednak na pytanie Izy Mrzygłód. Skoro kooperatyści tak bardzo chcieli zastąpić państwo, czy zajmowali się takimi projektami jak infrastruktura czy zdrowotność? Innymi słowy, czy mieli pomysł, jak rozwiązać problemy dotyczące wielkich grup społecznych?
Teraz będę trochę advocatus diaboli. Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, bo nigdy nie dano im szansy.
AP: Ale czy teoretyzowali na ten temat? Czy mieli o tym jakieś wyobrażenia?
Jak najbardziej. Abramowski wylicza, czym kooperatywy będą zajmować się w przyszłości i mówi na przykład o obronności. To wszystko kooperatyści określiliby mianem resortów, których państwo nie chce dać sobie wydrzeć.
AP: Czyli zakładają, że nigdy nie zwyciężą państwa, tylko zawsze będą z nim walczyć?
To jest dalekosiężny ideał, którego nie można pominąć, bo bez niego praktyczny gmach runie. Zawsze przy okazji rozmowy o kooperatystach przypominam jedno zdanie specyficznego myśliciela lewicowego, jakim był Ernst Bloch: „Utopijność jest gwiazdą przewodnią wszelkiego planowania”. Utopia i praktyka idą zawsze w parze, nie da się ich rozdzielić. Kooperatyści mieli swoją gwiazdę przewodnią, ale zawsze liczyli się z tym, co jest tu i teraz, z konkretną praktyką. Kooperatywy nie mówią: „obalimy jednym cięciem kapitalizm”, tylko mozolnie pracują.
Kooperatyzm i liberalizm
IM: Wróćmy jeszcze do wrogów kooperatyzmu. Z tego, co mówisz, wynika, że kooperatyzm jest równie daleki od kapitalizmu, co od komunizmu, pomimo wspólnego korzenia z tym ostatnim. Sam jednak we wstępie do zbioru „Kooperatyzm, spółdzielczość, demokracja…” przedstawiasz jako głównego wroga kooperatyzmu liberalizm, zresztą podpierasz się w tej krytyce Carlem Schmittem. Mnie się natomiast wydaje, że ze względu na bardzo silny w kooperatyzmie aspekt indywidualistyczny, poszanowanie godności jednostki, jej osobności, moglibyśmy znaleźć też pewne punkty wspólne z myślą liberalną.
Oczywiście, moglibyśmy znaleźć punkty wspólne z klasycznym liberalizmem, jeśli trochę rozszerzymy pojęcie kooperatyzmu i udamy się w obszar anarchizmu. Kiedy Kropotkin kreśli w swojej etyce panoramę tych nurtów, które przygotowywały grunt pod anarchizm i pod etykę prawdziwą, to siłą rzeczy odwołuje się do Benthama, Milla i Tocqueville’a. Tylko że liberalizm w kontekście późniejszych rozważań kooperatystów nie jest rozumiany jako jedna z idei wolnościowych, lecz jako metafizyka państwowa lub oficjalna „ekonomia panująca”, należąca do szkoły neoklasycznej. Kieruje nim pewna naczelna idea, która stoi w sprzeczności z wszelką filozofią mniejszościową – idea substancji, a więc czegoś niezmiennego, stałego w swoich granicach.
Kooperatyści rozumują zupełnie nieliberalnie, kiedy mówią o twórczym podmiocie, twórczej jednostce. Według nich jest ona wewnętrznie pęknięta. Dla lepszego wyjaśnienia tej kwestii odniosę się do poststrukturalistów. Kiedy Deleuze mówi o historii metafizyki, jest to w jego ustach historia Tego Samego i Innego, tego samego i różnicy, tylko że to różnica, a nie tożsamość czy też jedność podmiotu, jest jego faktyczną naturą. Dla kooperatystów ta różnica to była różnica bez negacji, różnica sama w sobie. Nie ma człowieka bez wychylenia ku zewnętrzu – ku innym i ku sobie samemu jako innemu, komuś, kim przestajemy już być, bo każda perspektywa zmienia się wraz z upływem czasu. Tu wracamy do Nietzschego, którego czytał i cytował Abramowski – człowiek bezustannie zmierza ku czemuś innemu, co jest nie do zrozumienia z punktu widzenia „teraz”. Można to tylko w jakimś sensie antycypować, przygotowywać drogę.
PK: Rozumiem, że tym samym odbierasz liberalizmowi roszczenia do jakiegokolwiek idealizmu, rzutowania w przyszłość?
Owszem, obarczam go, podobnie jak marksizm, pewnym idealistycznym rysem. Ten idealizm jest jednak idealizmem substancji…
PK: Głoszącym, że każdy jest monadą i może działać jak monada?
Głoszącym, że wszystko jest monadą – i jednostka, i społeczeństwo. Są one obrazami tego samego. A Abramowski mówi – tak naprawdę nie ma ani jednostki, ani społeczeństwa. Tak naprawdę istnieje tylko zbiorowość, która nie ma imienia. Istnieją tylko relacje międzyludzkie, które są całkowicie horyzontalne.
Lukas Becht: Od Abramowskiego uczyło się wielu myślicieli, intelektualistów, którzy budowali po II wojnie nową rzeczywistość i wspierali postęp, na przykład Bogdan Suchodolski. Co stało się z tą myślą i z ludźmi, którzy kontynuowali te idee po II wojnie?
Historia losów myśli Abramowskiego po wojnie to dość przygnębiająca opowieść. Takich postaci jak Suchodolski można by wskazać więcej. Najbardziej znanym powojennym uczniem Abramowskiego jest Jan Wolski, którego pisma wydał ostatnio „Nowy Obywatel”. Można powiedzieć, że po wojnie myśl Abramowskiego zanika, bo to PRL zakłada i rozbudowuje spółdzielnie. One nigdy nie miały się tak dobrze w wymiarze ilościowym jak w tym okresie, ale nie są to już spółdzielnie w duchu Abramowskiego. To gospodarstwa państwowe, które odpowiadają również za dyskredytację ideową i kulturową spółdzielczości w Polsce.
AP: Dochodzimy więc do współczesności i do momentu, w którym mamy piękne idee kooperatyzmu i ludzi, którzy nie chcą współdziałać, czego nie zmieni żaden Abramowski. Może nie warto odgrzebywać kooperatyzmu z popiołów?
Po koniec życia często pytano Foucaulta o to, czemu wraca do stoicyzmu, do cyników, do starożytności: „Czy pan się będzie przebierał w białą togę?”. Filozof odpowiadał: „Przecież to jest chyba oczywiste, że jeżeli inspiruję się Heideggerem, to nie będę zapuszczał wąsa i zapisywał się do NSDAP, a jeśli czytam cyników, to nie chodzi mi o przełożenie ich idei jeden do jednego, tylko posłużenie się nimi do wytwarzania czegoś nowego”. Ruch myśli, zgodnie z Heideggerem, odbywa się paradoksalnie zawsze do tyłu. Idziemy przez historię, patrząc za siebie, by zobaczyć, ku czemu zmierzamy. Niczym Benjaminowski anioł historii, który płynie tyłem do wektora czasu i widzi tylko przeszłość i ruiny, które się za nim piętrzą – to wszystko, co się nie udało. Z tym że kooperatyści dodaliby pewnie: „Wszystko, co się nie udało, zaświadcza o każdej potencjalnej możliwości, o tym, że w końcu coś się uda”. Nic więcej. Nikt nie powiedział, że to ma być łatwe. Wydaje mi się, że etosem dzisiejszych kooperatystów byłoby coś w rodzaju postanarchizmu, w którym główną ideą nie jest rewolucja ani ewolucja, tylko insurekcja, czyli tworzenie enklaw, które pewnie upadną, ale mają też szansę przetrwać i zmienić nasze postrzeganie porządku politycznego i kulturowego. Insurekcja jest momentem wolności, zatrzymanym zegarem. Jeżeli chcielibyśmy ująć te idee w kategoriach czasu, to socjaldemokracja byłaby ewolucją, państwo byłoby rewolucją, a kooperatyści byliby czasem insurekcyjnym, a więc czasem zatrzymanym.
Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Cykl seminariów był współfinansowany ze środków Muzeum Historii Polski w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.