Kryzys tylko lokalny?

Mieszkaniec zagranicy może sobie zadać pytanie: „Nagle, ni stąd, ni zowąd Polska, prymus transformacji, zdaje się wracać do kultury monowładzy. Większość (parlamentarna) – ale wybrana przez mniejszość – zmienia ustrój pozakonstytucyjnymi metodami. Jak do tego mogło dojść?”.

Wniosek ogólny? Fiasko kluczowego elementu transformacji: nie udało się uczynić państwa prawa czytelnym projektem społecznym, nie tylko dla szerokich mas, ale i dla samych prawniczych elit, które powinny ten projekt upowszechniać i popierać. Nie udało się przekonać, że nie wystarczy pozmieniać iluś tam ustaw, że konieczna jest praca nad kulturą prawną, nauczaną na przykładach, rzeźbioną w umysłach i sercach.

To konieczne szczególnie w kraju nawiedzonym i przez mesjanizm, i przez komunizm, bo te koncepty zatruły zdolność przewidywania, samodzielność i umiejętność dostrzegania związków przyczynowo-skutkowych. Polska to jeden z krajów, które nigdy nie rozumiały roli instytucji i prawa jako spoiwa społecznego, a zarazem fundamentu demokratycznej podmiotowości jednostki.

Uniwersalny bunt zlekceważonych

W miejsce transformacji „ku” demokracji liberalnej polska nawa ma dryfować ku innemu celowi. Model państwa liberalnego (gospodarczo i ideowo) został zakwestionowany, i to zwłaszcza w tym drugim, kulturowym, aspekcie. Silniej akcentuje się sterującą rolę państwa wobec rynku i chyba nawet jeszcze bardziej dobitnie – wobec wspólnoty (narodowej). Obiektywny, statystycznie mierzony, ewidentny postęp ekonomiczny Polski w ramach UE okazał się niewystarczający, aby zrównoważyć rozczarowanie tych, którym wolny rynek nie przyniósł oczekiwanych stabilności i dobrobytu. Pozostawionych przez państwo samym sobie: młodym, marnie, choć masowo kształconym, bezskutecznie poszukującym pracy; pracującym – bez stabilnych umów i gwarancji przyzwoitego traktowania przez szefa; wielodzietnym, chorym i starym – którzy mają sobie radzić sami, dzięki własnym przedsiębiorczości, pieniądzom i inicjatywie.

 

Polska to jeden z krajów, które nigdy nie rozumiały roli instytucji i prawa jako spoiwa społecznego, a zarazem fundamentu demokratycznej podmiotowości jednostki. | Ewa Łętowska

Transformacja ku demokracji liberalnej wielu w Polsce rozczarowała. Tych, którzy chcieli tylko dostatku i bezpieczeństwa, a dostali wolność, wymagającą obrotności i inicjatywy. Dla nich transformacja przynosi za mało, za wolno, i na dodatek świadczy dobra nie najbardziej przez nich cenione. Rozczarowała jednak i elity szczerze zaangażowane w transformację: bo zraziła je powolność i jałowość wkładanego wysiłku. Postępujący zwłaszcza w ostatnim czasie wzrost (w całej Europie) nastrojów nacjonalistycznych, ksenofobii, nasilenie obaw przed uchodźcami (umiejętnie wykorzystywane w celach doraźnej polityki) – dopełniają obrazu.

Polska po 30 latach transformacji ku demokracji liberalnej wpisuje się tu w panoramę kryzysu społecznego, znaną i z innych krajów Europy, bynajmniej nie tych należących do peryferiów. Centrum bowiem w ostatnim dwudziestoleciu dotknął własny kryzys, który osłabił atrakcyjność liberalnego wzorca dla peryferiów i ich transformacji. Sprzyjające transformacji centrum europejskie zaczyna okazywać zniecierpliwienie oporem peryferyjnej materii, zwłaszcza że samo musi się skupić na własnych problemach (Brexit, uchodźcy, Turcja, spór Rosja-Ukraina), wiążących ich uwagę i środki. W konsekwencji w krajach transformujących się powstaje sprzyjający grunt dla frommowskiej „ucieczki od wolności” i klimat dla populistycznej eksploatacji rozczarowania.

W Polsce kryzys konstytucyjny przełomu lat 2015/2016 znakiem zapytania opatrzył przymiotnik „liberalna” towarzyszący demokratycznej transformacji, a pojawienie się znaku zapytania nie wzięło się znikąd. Destrukcyjny dla społecznego poparcia transformacji liberalnej okazał się przede wszystkim niedostatek wrażliwości społecznej ze strony polityków u władzy i beneficjentów zmiany gospodarczej. Postawiono na sukces indywidualny. W konsekwencji znacznie ograniczono pomoc władzy publicznej w zaspokajaniu potrzeb zbiorowych: mieszkaniowych, zdrowotnych, edukacyjnych. Nie bez racji grupy upośledzone czuły się wykluczone z proporcjonalnego korzystania owoców pozytywnych przemian gospodarczych.

Sprzeciw wobec elit (gospodarczych, politycznych, kulturalnych) wzbudzała też prymitywna teza, że wykluczeni (młodzi bez pracy lub pracujący na tzw. umowach śmieciowych, rodziny wielodzietne, biedni) są sami sobie winni, ponieważ nie dość sprawnie i skutecznie odnaleźli się w nowych warunkach. Spowodowało to podziały. Szyk społeczny uległ rozciągnięciu; maruderów          pozostawiono samym sobie, daleko za tymi, dla których transformacja okazała się fortunna. Zaniedbano kulturę „gospodarki zasobami ludzkimi”, co mogłoby złagodzić dyskomforty upośledzenia ekonomicznego. Nie bez przyczyny powraca pojęcie stosunków folwarcznych jako metafora opisująca relacje stosunków pracy i chyba jest główną, ważniejszą niż uciążliwości ekonomiczne, przyczyną upośledzającą wykluczonych. Arogancja, dążenie do upokorzenia oponenta, używanie języka wykluczającego, szydzącego to cechy sporów i w życiu publicznym. To powoduje ograniczenie możliwości dialogu i deliberacji jako sposobu rozstrzygania konfliktów.

 

Transformacja ku demokracji liberalnej wielu w Polsce rozczarowała. Tych, którzy chcieli tylko dostatku i bezpieczeństwa, a dostali wolność, wymagającą obrotności i inicjatywy. | Ewa Łętowska

Pielęgnowana przez liberałów wiara, że wielokulturowe społeczeństwa otwarte pozwolą ludziom pokojowo ze sobą współżyć, okazała się mało atrakcyjna dla społeczeństwa w zderzeniu z problemem uchodźców. A tak zdarzyło się nie tylko w Polsce. Z tym że akurat w Polsce, jednorodnej narodowościowo i etnicznie, problem uchodźców, ich konkurencji na rynku pracy i o benefity socjalne w rzeczywistości nigdy nie zaistniał. Natomiast realna jest polityczna i populistyczna eksploatacja społecznych obaw przez nowoczesne zmanipulowane media. Podważenie liberalnego aksjomatu, mówiącego, jak pisał Mark Lilla, że „wyzwolona od opresyjnej tradycji jednostka odnajdzie wolność w radosnej przygodzie samostwarzania” – otwarło drogę tendencjom konserwatywnym, i to nie tylko na wschód od Odry.

W Polsce nie udało się zyskać poparcia dla idei nowoczesnego, liberalnego państwa prawa. Elitom konserwatywnym udała się natomiast ideowa rekonkwista w duchu schmittiańskiego decyzjonizmu i historycznie uwarunkowanego neomesjanizmu. Rekonkwistę tę wspiera mocno konserwatywna hierarchia Kościoła katolickiego. Nad Wisłą postanowienia soboru watykańskiego II nigdy się nie przyjęły, a otwartość i skromność papieża Franciszka jest przez hierarchię kościelną traktowana z ledwie skrywanym lekceważeniem. Sojusz Tronu i Ołtarza jest rzeczywistością – a jego efektem tradycjonalizacja pozycji kobiet, narodziny potwora gender, purytanizacja obyczajowa ocierająca się o cenzurę sztuki oraz koncesje majątkowe (wyjątek dla Kościoła przy ograniczeniach obrotu nieruchomościami rolnymi).

To, co się stało w Polsce w wyniku wyborów w 2015 r., wpisuje się jednak w ogólniejszą atmosferę polityczną odwrotu od demokracji liberalnej, lansowanej przez zbiurokratyzowany koncept europejski. Obecny „bunt mas” nie ma przy tym oddolnego charakteru. Jego instytucjonalizacja i uczynienie go propagandowym paliwem aktualnego etablishmentu jest wynikiem populistycznej eksploatacji niezadowolenia społecznego. U jego źródeł leży jednak niewątpliwa ślepota i głuchota liberalnych elit; ich brak uwagi wobec problemów oraz obaw maruderów liberalnej transformacji.

I nieważne, czy chodzi o problemy i obawy realne, czy populistycznie wyolbrzymione w czyimś politycznym interesie. Elektronicznie zwielokrotniona postprawda zamiast demokratycznego dyskursu działa równie destrukcyjnie na demokrację w Stanach Zjednoczonych co w Europie. W konsekwencji mamy odwrót od tego, co było, i kurs na autorytaryzm w różnych wydaniach: Rosja, Węgry, Anglia, Austria, Francja, Włochy a nawet USA i Turcja. Last but not least – Polska

Rekonkwista ustroju pozakonstytucjynymi metodami

Uzyskana przez PiS większość sejmowa (wyłoniona przez niewiele ponad 18 proc. ogółu uprawnionych do głosowania) nie umożliwia zmiany konstytucji, która wprowadza system podziału władz i wyraźnie podkreśla niezależność sądów. Zaś sędziom nakazuje podległość nie tylko ustawom, ale i konstytucji. Mogą więc oni, rozpatrując sprawy, odmówić zastosowania ustawy, która w ich przekonaniu jest niekonstytucyjna. W wypadku Trybunału Konstytucyjnego, który wszak z założenia kontroluje konstytucyjność ustaw, do konstytucji wpisano podległość sędziów tylko samej konstytucji. A wyrokom Trybunału nadano moc powszechną: nikt nie ma prawa ich zakwestionować.

W ciągu 2016 r. w Polsce te właśnie założenia podważono. W ciągu upływającego roku można było zaobserwować dokonującą się pozakonstytucyjną zmianę ustrojową, stopniowe, na raty (to utrudnia dostrzeżenie zjawiska) „wygaszanie” komponentów państwa prawa.

Program wyborczy zwycięskiej partii nie zapowiadał zresztą radykalnych zmian ustrojowych. Natychmiast po wyborach zwycięzcy zaczęli jednak od energicznych zmian ustrojowych. Błyskawicznie zmieniono ustawy o prokuraturze; Prokuratorem Generalnym stał się minister sprawiedliwości – dawniej te funkcje musiały być rozdzielone. Nowa ustawa umożliwia mu bezpośredni wpływ na toczące się śledztwa – włącznie z wydawaniem poleceń prokuratorom i możliwością kontrolowania akt każdej sprawy, stosowaniem aresztów tymczasowych, wnoszeniem środków odwoławczych od wyroków. Z uprawnień tych minister sprawiedliwości i prokurator generalny zresztą chętnie korzysta, informując o tym publiczność i sądy, także przy pomocy mediów publicznych „odzyskanych” przez partię rządzącą oraz za pośrednictwem mediów elektronicznych i społecznościowych.

Szeroko nagłaśniane preferencje i sugestie dotyczące zaostrzenia karania czy wyboru celów polityki wymiaru sprawiedliwości są świadomym instrumentem wywołującym chilling effect wobec wymiaru sprawiedliwości. Przewidywana jest głęboka reorganizacja sądów. Sądownictwo zmian wymaga – jednakże wymaga przede wszystkim spokoju i stabilizacji. Zapowiedzi reform niepokojów nie uśmierzają. Propaganda zalicza sądownictwo en masse do elit mających skłonność do mandarynizmu. Stosunkowo łatwo wskazać w orzecznictwie stosowne przykłady.

Z drugiej jednak strony obserwacja innych środowisk poddawanych sanacji w 2016 r. obawy sądownictwa usprawiedliwiają. W ogólności bowiem problemem zachodzącej „dobrej zmiany” jest – przy trafnej w wielu wypadkach diagnozie – stosowanie środków naprawczych budzących sprzeciw zwłaszcza wśród prawników. I nie chodzi nawet o wyraźne łamanie prawa, ale o odrzucenie jego demokratycznego ducha. W miejsce metod demokracji deliberatywnej: dyskutuj i przekonuj, stosuje się bowiem metodę dziel i rządź, wykluczaj i różnicuj, zarządzaj zwątpieniem i efektami mrożącymi.

Zapewniono szybką wymianę kadr w prokuraturze, w mediach publicznych, których niezależność wzorem węgierskim mocno ograniczono, w zależnych od państwa spółkach, w korpusie urzędniczym. Trwające kadencje osób wybranych (w służbie publicznej, mediach) skrócono ustawowo. Zmiany tej dokonano w ciągu kilku tygodni. Uchwalono nowe przepisy o policji i zwalczaniu terroryzmu, umożliwiające szeroką inwigilację. Zmieniono prawo o zgromadzeniach, utrudniając ich organizację i przeprowadzenie.

 

W Polsce nie udało się zyskać poparcia dla idei nowoczesnego, liberalnego państwa prawa. Elitom konserwatywnym udała się natomiast ideowa rekonkwista w duchu schmittiańskiego decyzjonizmu i historycznie uwarunkowanego neomesjanizmu. | Ewa Łętowska

Następuje koncentracja władzy politycznej, ograniczanie gwarancji kontroli nad egzekutywą, a także propagandowe opanowanie dyskursu publicznego w celu odpowiedniego ukierunkowania tego dyskursu. Zapoczątkowano głęboką reformę szkolnictwa połączoną ze zmianami programu nauczania, zwłaszcza w zakresie historii i języka polskiego.

Projekty zmian ustawodawczych są zgłaszane jako inicjatywy poselskie, mimo że w rzeczywistości przygotowują je ośrodki rządowe. Nie wymaga się wtedy konsultacji i uzgodnień, co byłoby konieczne przy projektach wnoszonych jako rządowe. Obrady parlamentu toczą się często non stop, co oznacza przedłużanie prac sejmu do późnych godzin nocnych, aby natychmiast móc przekazać akta do senatu. Ustawy kieruje się do podpisu prezydentowi, który także rezygnuje z opiniowania oraz ekspertyz i natychmiast ustawy podpisuje, jeśli istnieje taka potrzeba – nawet w nocy. Ustawy zawierają minimalne (dwa tygodnie) vacatio legis.

Monopartyjna majoryzacja trzech ośrodków władzy (rząd, prezydent, większościowy parlament, gdzie opozycji nie chce się nawet wysłuchać) rodzi pokusę wyeliminowania jedynej przeszkody w łatwej i uproszczonej realizacji programu politycznej zmiany ustroju, nawet bez zmiany konstytucji. Zaskakujące tempo i zakres instytucjonalny zmian (mimo braku większości konstytucyjnej) tłumaczy się pilną potrzebą realizacji obiecanej „dobrej zmiany” oraz obawą, że instytucje i kadry (także w mediach publicznych) ukształtowane i powołane przez poprzednią ekipę polityczną mogłyby temu przeszkodzić.

Z tej też przyczyny podjęto działania zmierzające do zmiany pozycji Trybunału Konstytucyjnego. Przyczyn tego zabiegu nie usiłuje się ukrywać. Jarosław Kaczyński wprost uznał Trybunał za organ zajmujący „pozycję ryglową”, zagrażającą planowanym reformom poprzez kontrolę ich konstytucyjności.

Prymat siły nad prawem

Kryzys konstytucyjny lat 2015–2016 jest przykładem ostrego sporu o władzę. W tej postaci jest to rzeczywiście spór par excellence polityczny. Parlamentarna większość, demokratycznie skądinąd wybrana, chce zrobić coś, do czego miałaby mandat tylko jako większość konstytucyjna, którą nie jest. A idzie o zakwestionowanie państwa prawa jako liberalnej demokracji w typie znanym zachodowi Europy.

Aby to usprawiedliwić, wykorzystuje się hasło woli „suwerena”, który wybrał aktualną legislatywę. Hasło to uznano za wystarczające do przyznania sobie przez monopartyjną większość parlamentarną kompetencji ustrojodawczych. Teoretycznie potrzeba do tego większości konstytucyjnej. Tej jednak brak. Aby ten deficyt jakoś ukryć, a zarazem przeprowadzić w drodze ustawowej to, co wymagałoby zmiany konstytucji – niezbędne było wyeliminowanie kontroli ze strony Trybunału Konstytucyjnego. Tym należy tłumaczyć uporczywość i powtarzalność działań mających na celu ubezwłasnowolnienie Trybunału i zniechęcenie go do odgrywania roli samodzielnego czynnika w mechanizmie checks and balance. Towarzyszy temu presja propagandowa wywierana na sędziów i sądownictwo w ogóle. Ta presja to jeden z wielu elementów chilling effect. Ma to zaszczepić autocenzurę orzeczniczą u sędziów, nie tylko zresztą Trybunału Konstytucyjnego.

Dokonuje się zatem rekonkwista, której stawką jest nie tylko odmienne rozłożenie kompetencji między trzema władzami, lecz również coś więcej: wprowadzenie trwałego sterowania działaniami trzeciej władzy, utrzymywania jej w równowadze chwiejnej, zależnej od sytuacji i aktualnej, a więc i zmiennej, „woli suwerena”. Dokonuje tego monopartyjna siła polityczna, korzystająca z posiadania większości parlamentarnej, niekoalicyjnego rządu oraz prezydenta pochodzącego z tej samej opcji politycznej i niewykazującego samodzielnych ambicji.

Dawny sędzia Trybunału, prof. Leszek Garlicki kilka lat temu dalekowzrocznie zauważył: „To, że Trybunałowi udało się przez całe ćwierćwiecze zachować przyzwoitość konstytucyjną, było niewątpliwie wielką zasługą kolejnych generacji jego sędziów, lecz także różnych – korzystnych dla Trybunału – splotów okoliczności. Trzeba jednak zadawać pytanie, co stanie się w sytuacji, gdy owego elementu szczęścia zabraknie…”. Pytanie zaktualizowało się niemalże w okrągłą, 30. rocznicę wydania pierwszego wyroku przez polski Trybunał Konstytucyjny w 1987 r.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Adrian Grycuk [CC BY-SA 3.0]; źródło: Wikimedia Commons.