W publicystyce zdarzają się teksty, które bardzo nam się podobają i z którymi w pełni lub prawie w pełni się zgadzamy, doceniając trafność przeprowadzonej analizy, mimo to w ich treści pojawia się czasem jakiś drobny szczegół, jakiś detal budzący nasz niepokój i wątpliwości. Najczęściej jest to niedokończona myśl, nieco przesadnie zarysowana teza, delikatne uproszczenie problemu, które uwiera nas jak przysłowiowe ziarenko grochu księżniczkę z baśni Andersena.

W tekście prof. Ewy Łętowskiej „Wygaszanie państwa prawa” tym czymś jest dla mnie jedno słowo zawarte w tytule – „wygaszanie”. Ten termin sugeruje, że mamy do czynienia z jakimś łagodnym, powolnym, stopniowym procesem likwidacji pewnego fenomenu i wstawianiem w to miejsce innego. „Wygaszanie” jest relatywnie delikatne, kojące, racjonalne, nie ma w nim nic pejoratywnego, samo uzasadnia i usprawiedliwia swoją rację. Sugeruje też, że coś się pali i oto pojawił się strażak, który ma nam pomóc ugasić pożar, chociaż to coś, co płonie, jest w gruncie rzeczy niepotrzebne i niechciane, a więc… nie ma czego żałować.

Tymczasem nic się nie pali i jest dokładnie odwrotnie – ktoś jedynie przebrany za strażaka nie gasi, lecz sam podpala, w dosyć brutalny sposób dewastując aksjologiczne i instytucjonalne podstawy państwa prawa i to bez żadnej alternatywnej propozycji. Przedstawiona przez autorkę diagnoza przyczyn i skutków dosyć gwałtownych i bezpardonowych działań aktualnej władzy nieco mi się więc kłóci z łagodnością procesu sugerowaną przez słowo „wygaszanie”.

Prof. Łętowska nie godzi się wprawdzie z pozakonstytucyjnymi metodami stosowanymi przez obecną władzę, ale jednocześnie z pewną goryczą przyznaje, że rozumie przyczyny, dla których przynajmniej część polskiego społeczeństwa odrzuciła ideę liberalnego państwa prawa. No właśnie – czy rzeczywiście odrzuciła, czy też może jest ofiarą gigantycznej manipulacji ze strony farbowanego strażaka kształtującego fałszywą świadomość i roztaczającego wizję fałszywej alternatywy?

Ta fałszywa alternatywa przypomina mi pewną historię związaną z opozycjonistką z dawnej NRD Bärbel Bohley. Już po zjednoczeniu powiedziała z pewnym przekąsem: „Oczekiwaliśmy sprawiedliwości, a dostaliśmy państwo prawa”. Bärbel Bohley wskazała więc trafnie na pewien istotny problem, tylko nikomu nie przychodziło do głowy, by z tego powodu „wygaszać” (czytaj: dewastować) państwo prawa. Ktoś oczywiście może powiedzieć, że Polska to nie Niemcy, a świat w 2017 r. jest zupełnie inny niż ten sprzed ponad dwudziestu lat. Niczego to nie zmienia, ziarnko grochu, mimo otaczających piernatów, cały czas uwiera i nie pozwala spokojnie zasnąć.

W tekście prof. Łętowskiej jest jeszcze jeden element, który budzi moje wątpliwości. Nie chodzi przy tym o konkretne tezy, lecz raczej o ogólny wydźwięk. Mogę się oczywiście mylić i źle odczytywać intencje autorki, ale takie odniosłem wrażenie prima facie. Prof. Łętowska przyznaje wprawdzie, że z jednej strony nic we wcześniejszych programach PiS-u i w oświadczeniach tej partii z kampanii wyborczej nie zapowiadało aż tak radykalnych pozakonstytucyjnych działań, ale z drugiej strony są one do pewnego stopnia zrozumiałe jako konieczna konsekwencja obiektywnych procesów społecznych i błędów popełnionych w przeszłości. Innymi słowy i w pewnym uproszczeniu – sami jesteśmy sobie winni i w związku z tym przestańmy się dziwić, popatrzmy na to raczej w kategoriach, by sparafrazować Hegla, uświadomionej konieczności. To jednak może brzmieć jak usprawiedliwienie czegoś, czego moim zdaniem usprawiedliwić się nie da, i jestem pewien, że prof. Łętowska też tak sądzi.

Być może uzasadnione są niektóre elementy tego determinizmu, ale z pewnością nie wszystkie. Przypomina mi to spór wywołany swego czasu w filozofii analitycznej przez Ludwika Wittgensteina. Mówiąc w dużym skrócie, chodziło w nim o to, czy nasz język tylko odzwierciedla rzeczywistość, czy też być może ją także kształtuje. Z działaniami aktualnej władzy jest bardzo podobnie – trudno uznać, że są one tylko prostą konsekwencją oczekiwań społecznych, one także do pewnego stopnia tymi oczekiwaniami manipulują, a co za tym idzie tworzą wspomnianą wyżej fałszywą świadomość i roztaczają wizje fałszywych alternatyw. Tak jak u Bärbel Bohley – albo państwo prawa, albo sprawiedliwość. W warunkach polskich mamy więc do czynienia ze szczególnym paradoksem, ponieważ nazwa rządzącej partii mogłaby sugerować i jedno, i drugie. Niestety, tylko sugerować.

Niedawno opublikowałem na łamach internetowego wydania „Gazety Wyborczej” (16 stycznia) niewielki felieton „Zabawa w klocki, czyli władza burzy wszystko”. Jego główna teza brzmiała mniej więcej tak: przyglądając się początkowo wielu działaniom władzy na przełomie 2015 i 2016 r., można było odnieść wrażenie, że rządzi nimi chaos i że nie stoi za nimi żadna wizja. Tej ostatniej nie ma wprawdzie w dalszym ciągu, ale dzisiaj inaczej już należy ocenić sens poszczególnych kroków – tych podejmowanych wobec Trybunału Konstytucyjnego, procedur parlamentarnych, administracji centralnej, prokuratury i sądów, wojska i policji, systemu oświaty, ordynacji wyborczej, samorządów, praw i wolności obywatelskich, partii opozycyjnych itd. Chaos nie jest tutaj metodą, lecz celem samym w sobie – jak w zabawie w klocki chodzi o całkowite zniszczenie porządku polityczno-prawnego po to, by móc go stworzyć od nowa i na nowo, w niektórych przypadkach wymieniając uszkodzone struktury. Kiedy w październiku 2015 r. społeczeństwo wybierało swoich przedstawicieli, ci nie mówili, że zabawa będzie wyglądać w taki właśnie sposób – co potwierdza tylko tezy prof. Łętowskiej. Po pierwsze, że faktyczny dostęp do klocków będzie miała tylko część wybranych, a nie wszyscy przedstawiciele; po drugie, że nie chodzi o kontynuację i poprawianie istniejącej budowli, lecz o jej rozwalenie (lub, jak kto woli, „wygaszenie”) i zaczęcie od początku.

Ciekawa była opinia jednego z internautów – w komentarzu napisał, że taka teza byłaby może przenikliwa jeszcze rok temu, ale dzisiaj wydaje się banałem. Oczywiście, z aktualnej perspektywy to już banał, ale właśnie tak jest z banałami – stopniowo i powoli zaczynamy się do nich przyzwyczajać, aż w końcu uznajemy je za normalność lub wręcz konieczność. Tak jak w znanej tezie Kisiela – mniejszy problem z tym, że jesteśmy w pewnym miejscu, znacznie gorzej, że zaczynamy się tam urządzać. Pewien przesadny determinizm wyeksponowany w tekście prof. Łętowskiej też może niestety rodzić taki skutek w sferze świadomości społecznej.

Aktualni dysponenci klocków nie mają wystarczająco dużo siły, odwagi, pomysłu i społecznego poparcia, by rozwalić budowlę za jednym zamachem, chociaż pewnie bardzo by tego chcieli. Robią to więc stopniowo, systematycznie i bez przykładania większej wagi do racjonalności – „wygaszają” państwo prawa. Na razie tłum otaczający dysponentów klocków wyraźnie się podzielił. Jedni krzyczą zachwyceni – głupio czy mądrze, „wygaszajcie” dalej. Inni lamentują z przerażeniem – zostawcie w spokoju tę budowlę, zacznijcie ją naprawdę rozwijać i poprawiać. I już tracimy orientację, których jest więcej… A stracą wszyscy. Istnieje niebezpieczeństwo, że pomysłodawca rozbiórki nie ma żadnej wizji kształtu rekonstrukcji, która ma nastąpić po „wygaszeniu”. Że siądzie zmęczony i westchnie: udało się, „wygasiłem”. A teraz składajcie z powrotem, ale na nowo, ja już jestem za stary.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Succo; Źródło: Pixabay.com [CC0]