1. Słowo „demokracja” oznacza dziś coś więcej niż tylko pewien rodzaj ustroju politycznego. Posługując się nim, nie mówimy tylko o tym, że w danym państwie to lud (demos) sprawuje władzę (kratos). Demokracja oznacza pewien zestaw wartości, pewną wizję świata, pewien sposób uzgadniania sprzecznych stanowisk. Jak poradzić sobie z niesprawiedliwością społeczną? Dzięki demokracji. Jak zapewnić wszystkim obywatelom podstawowy zakres indywidualnych praw? Poprzez demokrację. Jak sprawić, aby stosunkami między poszczególnymi ludźmi i zbiorowościami nie rządziła naga siła? Wprowadzając mechanizmy demokratyczne.
Z jakiejś przyczyny „demokracja” stała się więc słowem większym, a przynajmniej bardziej doniosłym niż pozornie szersze pojęcie polityki. Czy nie dlatego, że obiecuje ją odczarować? A więc pozbawić wszystkiego, co czyni z polityki sferę moralnie dwuznaczną – przestrzeń zawsze niebezpiecznych i niepewnych działań. Demokracja ma być w tej perspektywie nie tyle najlepszym z możliwych ustrojów politycznych (jak sądził, skądinąd trzeźwo oceniający jej wady, Winston Churchill), ile przekroczeniem wszelkiej polityki. Jej unieważnieniem.
2. Zapytajmy zatem: czym jest polityka? Odpowiedź wydaje się względnie prosta: polityka to gra o władzę. Ale czym jest władza? Kto wie, czy nie największym infantylizmem naszych czasów jest przekonanie, że ma ona przede wszystkim charakter ekonomiczny. Słowem, że władza to pieniądze. Względnie, instrument służący ich pomnażaniu.
Chodzi w niej tymczasem o coś zgoła innego. Władzę posiada ten, kto rozstrzyga o różnicy między prawomocnym przymusem a bezprawną przemocą. Właściwą treścią polityki (tej poważnej, pisanej od wielkiej litery) jest próba rozgraniczenia obydwu tych rzeczy. Jej stawkę stanowi natomiast zdobycie pozycji, w której ową granicę można swobodnie przemieszczać lub redefiniować. Kto decyduje o tym, kto, kiedy i za co trafia na stryczek lub do więzienia, ten dzierży realną władzę.
Swoistym bezpiecznikiem, niepozwalającym rządzącym dowolnie przesuwać wspomnianej granicy, jest prawo. W swoim najogólniejszym zamyśle ma ono stanowić zestaw powszechnie akceptowanych w danej zbiorowości reguł, których przestrzegają wszyscy wchodzący w jej skład członkowie. Z jednej strony jest więc prawo narzędziem tworzenia i utrzymywania porządku społecznego. Z drugiej – właśnie ze względu na swój powszechny charakter – ma chronić rządzonych przed arbitralnością władzy.
Między polityką a prawem wytwarza się jednak niemożliwe do usunięcia napięcie. Polityka pragnie wchłonąć w siebie prawo, uczynić je plasteliną, którą w zależności od aktualnych potrzeb rządzących będzie można dowolnie formować. Prawo chce natomiast wyeliminować – na ile to możliwe – politykę z ludzkiego życia. Stara się zastąpić obarczoną zawsze mniejszą lub większą dawką arbitralności decyzję władcy neutralnym i obiektywnym (przynajmniej w zamyśle) zbiorem reguł, które nikogo nie wykluczają ani nikogo nie wywyższają.
Tyrania oznacza sytuację, w której o różnicy między prawem a bezprawiem, uzasadnionym użyciem siły a nielegalnym aktem przemocy, władca może swobodnie rozstrzygać, nie oglądając się na żadne przyjęte normy współżycia. Tyrania, innymi słowy, polega na tym, że prawo zostaje wchłonięte przez politykę. Traci swoją suwerenność. Przestaje być krnąbrną, niedającą się łatwo przekształcać, stawiającą opór materią. Rządy prawa, przeciwnie, polegają na tym, że rządzący nie są w stanie zmieniać reguł prawnych zgodnie z własnymi zamysłami. Więcej: że w swoich decyzjach i działaniach pozostają skrępowani przepisami, których treści nie mogą łatwo, zgodnie z własnym widzimisię, zmienić.
3. Tak oto dochodzimy do samej istoty obietnicy, jaka wpisana jest we współczesne pojęcie demokracji. Pod terminem tym kryją się dziś zarówno „rządy prawa”, jak i „prawa człowieka” (a także „sprawiedliwość społeczna”). Demokracja obiecuje więc nie tylko okiełznać arbitralność władzy, ale również dać każdemu równy udział w jej sprawowaniu. Na poziomie szczytnych idei oznacza to upodmiotowienie społeczeństwa, uczynienie z rządzonych właściwych władców. W praktyce polityka staje się w warunkach demokratycznych nieustającym plebiscytem (sondaże) oraz festiwalem obietnic (czytaj: kłamstw). Logika tego ustroju politycznego nakazuje rządzącym zabiegać o głosy wyborców. Robić to zaś można skutecznie nie na drodze racjonalnej perswazji, lecz cynicznej demagogii. Lud lubi być karmiony bajkami o krainach mlekiem i miodem płynących, do których poprowadzą go trybuni. Korzystnie jest również utrzymywać społeczeństwo w stanie emocjonalnego popłochu czy moralizatorskiego wzburzenia.
Logika demokracji to logika stałej eskalacji wewnętrznego konfliktu. Skłania ona uczestników sporu do prezentowania swojemu elektoratowi politycznych przeciwników nie tyle jako ludzi irracjonalnych czy niekompetentnych, ile jako zdrajców bądź oszołomów, którymi kieruje ideologiczne zaślepienie. Komedianctwo miesza się tu z grozą; powaga z niepowagą; twarda rzeczywistość z teatrzykiem quasi-politycznej zawieruchy. Do otumanionego, pozbawionego busoli, ale za to zawsze żądnego chleba i igrzysk ludu podbiega banda demagogów i serwuje mu kłamstwa, w które sama nie wierzy. Następnie służą one legitymizacji demokratycznie wybranej władzy. Stają się „obietnicą wyborczą”, z której spełnienia rządzący zostaną rozliczeni. Nie miejmy złudzeń – to nie wypaczenie demokracji. To realna demokracja w całym swym splendorze i chwale. Tak właśnie wygląda i na tym polega, kiedy zedrzeć z niej piórka szczytnych idei i sprowadzić na ziemię. Kochać demokrację i odrzucać populizm to trochę tak, jak lubić chłopaków spod bloku – ale tylko tych, którzy nie piją, nie palą i nigdy nie uderzyli swojej dziewczyny.
Nie oznacza to oczywiście, że demokracja jest czymś złym. Przeciwnie: wymuszenie u rządzących zabiegania o poparcie rządzonych – jakkolwiek obrzydliwe byłoby w praktyce – jest jednak lepsze niż arbitralna władza suwerena, który na swoich podwładnych nie musi się oglądać, a posłuszeństwo wymusza na nich siłą. W demokracji społeczeństwo – jątrzone przez polityków, manipulowane przez rozmaite grupy interesów, ogłupiane przez media – zyskuje pewien zakres podmiotowości. Może artykułować swoje potrzeby i oczekiwania. Rządzący natomiast muszą prześcigać się w tym, jak je spełnić. Zarządzanie politycznymi emocjami mas, konieczność manipulowania nimi to krok naprzód w stosunku do sytuacji, w której posłuch wymusza się siłą.
Mieści jednak w sobie i szalenie poważne zagrożenie. W tradycji liberalnej zwykło się je określać mianem tyranii większości. W XX stuleciu objawiło się w skrajnej postaci jako totalitaryzm: połączenie absolutnie scentralizowanej władzy państwa z atomizacją społeczeństwa masowego. Wbrew temu, co zwykło się sądzić, między totalitaryzmem a masową demokracją nie zieje bowiem przepaść. Oddziela je od siebie wąska tekturowa ścianka. Wystarczy, by nad igrzyskami, w które zamieniła politykę demokracja, niepodzielną władzę objął jeden szaman. A rozbudzony, nieotamowany żadnymi bezpiecznikami żywioł demokratyczny z ogromną niecierpliwością takiego szamana poszukuje. Zwłaszcza w momentach kryzysu.
4. Swoistą poprawką tego wysoce niedoskonałego rozwiązania miał być liberalizm. Nie skupia się on na tym, by władza była oddolnie wybierana (możliwy jest liberalizm niedemokratyczny). Chodzi o to, by różne jej postaci wzajemnie trzymały się w szachu. Samą istotą myślenia liberalnego jest obawa przed arbitralnością decyzji politycznego suwerena, zdolnego w dowolnym momencie zawiesić obowiązywanie prawa. Aby zatem chronić przed jego zakusami jednostkę, liberał proponuje pokawałkować władzę. Zamiast być skupionym w jednych rękach monolitem, staje się ona wielopostaciowa. Jedna władza uchwala więc uchwały, inna – wdraża istniejące rozwiązania prawne w życie, jeszcze inna – orzeka o prawomocności lub nieprawomocności określonych działań. Tym samym staje się wprawdzie mniej sterowna, ale i mniej arbitralna. Prawo przez nikogo nie może zostać zawieszone. Nawet jeżeli tym kimś ma być lud („naród”, „suweren”). Demokratyczny pierwiastek władzy zostaje w ten sposób zrównoważony przez pierwiastek arystokratyczny. Na straży przysługujących wszystkim praw stają niewybierane demokratycznie elity.
5. Po 1989 r. w Europie i Ameryce dominowało przekonanie, że demokracja i liberalizm tworzą jeden system; że zawsze się wspierają. Dziś boleśnie doświadczamy pęknięcia między nimi. Demokracja staje się „narodowa”, „nieliberalna”. Ma być realizacją woli (odpowiednio wcześniej rozjątrzonego) ludu. Spełniając ją, nie trzeba oglądać się na „karty praw”, parlamentarne procedury czy prawa mniejszości. Liberalizm dryfuje z kolei niebezpiecznie w stronę doktryny, która chciałaby zastąpić politykę prawem; realne, nieraz bardzo trudne decyzje – „neutralnym” systemem reguł i procedur. Co gorsza, coraz częściej nie chce rozumieć bolączek i lęków zwykłych ludzi. Woli pouczać ich o tym, które bolączki są, a które nie są uzasadnione, poprawne; do jakich lęków mają prawo, a jakie są czczym przesądem. Wyostrzając nieco: demokracja staje się coraz bardziej emancypacją motłochu, liberalizm – nieznośnym paternalizmem.
Ich rozbrat powinien nas niepokoić, ale nie powinien wywoływać poczucia bezsilności. Żadne historyczne prawo nie gwarantuje, że demokracja i liberalizm muszą się zawsze wspierać. Żadne nie przesądza też jednak, że muszą działać przeciwko sobie. Nie jesteśmy skazani na dzisiejszą wojnę między demagogami i pedagogami. To my tworzymy naszą historię.
* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Mountain [Domena publiczna]; Źródło: Wikimedia Commons;
Żyjemy w czasach przesilenia. W „międzyepoce” o niewyraźnych, rozmytych konturach. W nowej serii felietonów Jan Tokarski zastanawia się, w których miejscach występują w naszym świecie pęknięcia oraz do czego mogą prowadzić. Do tej pory w cyklu „Pęknięcia” opublikowaliśmy następujące teksty:
- „Liberalizm” (26 listopada 2016 r.),
- „Pluralizm” (30 grudnia 2016 r.).