I tak Rafał Ziemkiewicz w wywiadzie dla Polskiego Radia 24 oświadczył –  zadzwiając biologów na całym świecie – że „po raz pierwszy od czasów Reagana prezydentem w USA jest mężczyzna z chromosomami”. Marcin Wolski z kolei na antenie TVP Info w równe zdumienie wprawił watykanistów, ogłaszając, że prezydentura Trumpa to… „realizacja testamentu Jana Pawła II”. Michał Kuź na łamach „Gazety Polskiej Codziennie” także porównał Trumpa do Reagana, bo ten, podobnie jak 40. prezydent USA, „przypomniał wielu, na czym polega polityka w demokratycznym kraju”. Wątpliwy to jednak komplement, ponieważ zdaniem autora „odnoszący sukces polityk wcale nie musi być młody, urodziwy, doświadczony ani nawet inteligentny”, jego wartość wynika bowiem z umiejętności rozpoznania społecznych nastrojów i dostosowania do nich politycznej strategii. To, co ów polityk mówi oraz jakim językiem się posługuje, nie ma najwyraźniej większego znaczenia.

I faktycznie, na treść wypowiedzi Trumpa jego prawicowi zwolennicy – poza wyjątkowymi na tym tle Piotrem Skwiecińskim, Piotrem Zarembą czy Grzegorzem Kostrzewa-Zrobasem – wydają się całkowicie impregnowani. A powodów do niepokoju nie brakuje. W mowie wygłoszonej po zaprzysiężeniu Trump wyraźnie zapowiedział zwrot w kierunku protekcjonizmu, promowanie wyłącznie amerykańskich produktów i pracowników, podnoszenie ceł oraz karanie firm przenoszących produkcję poza Stany Zjednoczone (a więc potencjalnie również do Polski). Jak tego rodzaju działania oraz ich konsekwencje mają pomóc naszej gospodarce, nie sposób pojąć.

Podobnie jest ze stosunkiem nowego prezydenta do Unii Europejskiej, którą w Polsce – jednym z najbardziej euroentuzjastycznych członków UE – popiera ponad 80 proc. respondentów. Tymczasem w pierwszym wywiadzie dla europejskiej prasy po wyborach Trump po raz kolejny pochwalił Brytyjczyków za wyjście z Unii i wyraził nadzieję, że ich śladem pójdą kolejne państwa. To stanowisko fundamentalnie sprzeczne z oficjalnie deklarowanymi celami polskiego rządu, który chce nie tylko utrzymania, ale i wzmocnienia Wspólnoty (jak owo wzmocnienie rozumie i czy ów cel jest spójny z działaniami, to już inna sprawa).

Niepokoju naszej prawicy nie budzi też ciągłe określanie NATO mianem przestarzałego. Sama w sobie krytyka Sojuszu nie jest niczym złym, ważne są jednak postulaty jego naprawy. Tymczasem Trump, obok łajania państw członkowskich za niskie wydatki na zbrojenia, krytykuje NATO głównie za niewystarczające zaangażowanie w wojnę z terroryzmem. Czy polski rząd będzie gotowy do zwiększenia swojego udziału w misjach antyterrorystycznych np. w Syrii lub Iraku?

Na chłodny stosunek Trumpa do NATO należy również patrzeć w szerszym kontekście jego zapowiedzi zbliżenia z Kremlem. We wspominanym wcześniej wywiadzie dla „Bilda” i „ The Times” Trump więcej miejsca poświęcił krytyce polityki migracyjnej Niemiec niż wojnom toczonym przez Rosję. Nowy prezydent od dawna deklaruje chęć zniesienia sankcji wymierzonych w Moskwę, a tę myśl już podchwycił inny, bliski partner polskiego rządu. Rząd Wiktora Orbána ustami szefa MSZ-u właśnie zapowiedział, że „Węgry chciałyby być jednym z filarów resetu stosunków między Unią Europejską i Rosją”. Czy polskie władze oraz wspierający je publicyści poprą działania naszych sojuszników w tej kwestii?

Trudno powiedzieć, ponieważ w prawicowej prasie możliwe załamanie sojuszu euroatlantyckiego oraz zbliżenie Stanów Zjednoczonych z Rosją było do tej pory albo ignorowane, albo… witane z radością. Maciej Pawlicki przekonywał na łamach tygodnika „wSieci”, że wycofanie się Amerykanów z Europy Środkowej to doskonała wiadomość, ponieważ sprawi, że nauczymy się liczyć na samych siebie („wSieci”, nr 46/2016). Podobnie mówił w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Edward Luttwak, kiedy przekonywał, że wygrana Trumpa to „najlepsze, co mogło się przydarzyć Polsce”, ponieważ jego przekaz jest prosty: „chcecie bezpieczeństwa, to je sobie zapewnijcie i nie liczcie na innych”. Obaj panowie zdają się ignorować fakt, że w obliczu zagrożeń w rodzaju cyberataków, zamachów terrorystycznych czy hybrydowego konfliktu z potężniejszym przeciwnikiem polska armia jest skazana na porażkę i żadne zwiększenie wydatków na zbrojenia tego faktu nie zmieni (rozwiązaniem proponowanym przez Luttwaka jest więc… walka partyzancka przy pomocy Obrony Terytorialnej).

Jedynym uzasadnionym powodem, dla którego polska prawica może poprzeć Trumpa, jest kontrrewolucja obyczajowa, którą ten zapowiadał w kampanii, walcząc o głosy chrześcijańskich konserwatystów. Czy jednak przedstawiciele rodzimej prawicy naprawdę liczą na to, że ten podwójny rozwodnik, kobieciarz i sybaryta doprowadzi do zmian będących realizacją „testamentu Jana Pawła II”? Trudno w to uwierzyć. Atrakcyjność Trumpa sprowadza się do tego, że sprawami obyczajowymi nie będzie się specjalnie interesował, a przynajmniej nie w tej mierze co Hillary Clinton. Redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”, Paweł Lisicki, straszył czytelników, że po zwycięstwie kandydatki Demokratów amerykański ambasador „maszerowałby po ulicach z tęczową flagą i strofował raz po raz Polaków, wzywając do walki z ksenofobią, rasizmem, antysemityzmem i innymi koszmarami lewicowej wyobraźni”.

Wydaje się więc, że u źródeł poparcia polskiej prawicy dla Donalda Trumpa nie leży ani bezpieczeństwo kraju, ani troska o rozwój gospodarczy, ani tym bardziej chęć odbudowania relacji euroatlantyckich. Nowego prezydenta warto popierać, bo w czasie jego urzędowania nie trzeba będzie walczyć z zagrożeniami dla liberalnej demokracji, rasizmem ani antysemityzmem, a homoseksualiści ze swoimi żądaniami równego traktowania w magiczny sposób znikną z Polski. W imię tak rozumianej racji stanu można przymknąć oko na inne, drobne zagrożenia.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Łukasz Pawłowski

 


 

KL_bannery_patronat-2

 

Patronem artykułu jest NETIA, wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie monitorowania jakości debaty publicznej.