Gombrowicz dowodził, że „Kosmos” to powieść, która „sama się stwarza podczas pisania” [1]. Podobnie rzecz ma się z „Kosmosem” Krzysztofa Garbaczewskiego wystawionym w Narodowym Starym Teatrze. Osnuta wokół detektywistycznych zagadek fabuła staje się jedynie pretekstem do uruchomienia doskonale działającej teatralnej machiny. Reżyser, zdając sobie sprawę z ograniczeń, które stawia medium teatru, oraz z jego „nażywości” (ang. liveness), podchodzi do utworu Gombrowicza z charakterystyczną dla siebie dezynwolturą.
W otwierającej scenie „Kosmosu” Garbaczewskiego, przypominającej tę z „Hamleta” w jego reżyserii, publiczność wraz z Witoldem (Jaśmina Polak) poddaje się chropowatemu tembrowi głosu Piotra Kruszelnickiego. Jego monolog wprowadza nas w rodzaj hipnozy, stanowiąc klamrę spektaklu. Struktura przedstawienia sugeruje, że to, co dzieje się na scenie, rodzi się w umyśle głównego bohatera. „Gdy policzysz do dziesięciu, znajdziesz się w Zakopanem” – dociera do nas głos z offu. „Pot. Piach. Szkliste kamyczki pod nogami. Czarno od słońca. Domki, płoty, pola, lasy”. Rozpościerający się wokół nieczas i niebyt za chwilę, zgodnie ze słowami narratora, zamienią się w Zakopane. Próżno jednak szukać na scenie elementów wystroju góralskiego pensjonatu czy folklorystycznych motywów. Jak to bywa u Garbaczewskiego, scenografia jest antyrealistyczna. Tworzą ją umocowany na środku sceny okrągły podest oraz obracający się wokół niego wielki drewniany segment, a także podwieszone na sztankietach sznurki, na których zawisną powiększone atrapy imitujące części ciała – ręce, usta i oczy. Całość – wraz z reflektorami oraz jarzeniówkami rozproszonymi wokół pola gry aktorów – tworzy intrygującą instalację.
Witold-narrator: „Prawdę mówiąc, byłem zmęczony ojcem i matką, w ogóle rodziną” [2]
Zanim służąca Katasia (Maciej Charyton) lękliwie powita Witolda w posiadłości Wojtysów, ten nieopodal odkryje martwego, powieszonego wróbla. Ów wróbel, odgrywający zarówno w powieści Gombrowicza, jak i w inscenizacji Garbaczewskiego niebagatelną rolę, zainicjuje obsesyjne poszukiwania Witolda, prowadzące na manowce. Wszak sensu w tym chaotycznym, spotworniałym świecie szukać próżno. Reżyser przetwarza tę Gombrowiczowską konstatację bardzo dobitnie, o czym przekonamy się zwłaszcza w dalszej części przedstawienia.
Kruszelnicki powraca na scenę już w pełnej krasie (i z doczepioną blond treską) jako Wojtysowa. Ta oferuje Witoldowi pokój, po czym przedstawia mu Lenę – swoją córkę (Marta Ścisłowicz). „Kolację jadamy wspólnie, z rodziną” – uprzedza gospodyni, zapraszając Witolda do pokoju stołowego. Pierwsze spotkanie z domownikami to odrealniona sytuacja, podczas której słychać zmultiplikowany, zacinający się głos głowy rodziny – Leona (Roman Gancarczyk). Podczas drugiego zaś Witold zwierza się z poczynionego nieopodal domu odkrycia. Powieszony ptak nie robi na zgromadzonych podobnego wrażenia jak na Witoldzie. „To zwykła łobuzeria!” – krzyczy Leon.
Nad wszystkim czuwa wszędobylski wróbel pod postacią milczącej Małgorzaty Gorol. Za jego pośrednictwem będziemy oglądać poczet nakładających się na siebie Gombrowiczowskich postaci. | Marcin Miętus
Zabawne epizody to idąca zgodnie z myślą Gombrowicza parodia scen wykwintnych rodzinnych kolacji z wielkich klasycznych powieści. Momenty, które oglądamy jedynie za pośrednictwem oka kamery, wprowadzają znany z inscenizacji Garbaczewskiego humor, charakteryzujący się przerysowanym gestem i groteską. Skierowana do Witolda rozprawa Leona o karmelkach to prawdziwy majstersztyk. Gry językowe toczone przez głowę rodziny stanowią znakomity kontrast dla pozostałych bohaterów „Kosmosu”, zwłaszcza nudnego narzeczonego Leny, architekta Ludwika (Błażej Peszek) oraz impulsywnej Wojtysowej. Gancarczyk w swojej roli jest wyśmienity. Gra tak, jakby urodził się, żeby wcielić się w zdziwaczałego, pochłoniętego manią mierzenia i uwielbieniem dla słowotwórstwa Leona.
„Wróbel powieszony, patyk wiszący, kot uduszony-powieszony… Jak składnie!”
Nad wszystkim czuwa wszędobylski wróbel pod postacią milczącej Małgorzaty Gorol. To pierwsza rola tej aktorki w Starym Teatrze po transferze z Teatru Polskiego we Wrocławiu. W pierwszej scenie, w której się pojawia, ma zaklejone czarną taśmą usta na znak wciąż trwającego niemego protestu aktorów i twórców Teatru Polskiego (przeciw nowemu dyrektorowi Cezaremu Morawskiemu). Wróbel po odkryciu przez Witolda będzie uporczywie powracał na scenę. Wolny, bo martwy, stanie się niemym obserwatorem wydarzeń rozgrywanych wokół. Gdy Wojtysowa opowiada Witoldowi o Katasi, ze szczytu segmentu obserwować ich będzie ten niepozorny ptak.
Parodia kryminału dokonana przez Gombrowicza u Garbaczewskiego niekiedy oscyluje wokół pastiszu horroru (scena z czajnikiem), filmów klasy B (relacja Leny z Ludwikiem), seriali kryminalnych (snopy światła rzucane na kolejne „elementy łamigłówki”). Spektakl staje się momentami serią skojarzeń, których nierozpoznanie jednak w niczym nie przeszkadza. | Marcin Miętus
Wróbel pełni w spektaklu rolę trzeciego oka, patrzącego jednak nie na rzeczywistość, lecz przez rzeczywistość, na wskroś. Za jego pośrednictwem będziemy oglądać poczet nakładających się na siebie Gombrowiczowskich postaci, uwięzionych w wyobraźni Witolda. Obsadzenie wrocławskiej aktorki w roli ptaka stanowi więc na poły ironiczny, na poły poważny gest; przy pomocy kawałka czarnej taśmy na ustach aktorki staje się on wręcz gestem politycznym.
„Czym jestem? Jestem pewną ilością sekund – które przeciekły”
Dramatyczne poszukiwanie sensu przez Witolda staje się u Garbaczewskiego jedyną w swoim rodzaju odyseją prowadzącą w głąb umysłu bohatera. Tropienie przez niego znaczeń, związanych z poszukiwaniem winnego powieszonego wróbla, a co za tym idzie próby uporządkowania otaczającego go świata, schodzi na dalszy plan, realizuje się jakby od niechcenia. A to wszystko za sprawą Jaśminy Polak i jej charakterystycznej gry – z jednej strony niewymuszonej, z drugiej lekko afektowanej, prawdziwej lecz na granicy fałszu.
Witold w krakowskim „Kosmosie” to wszak postać rozdarta, nieustalona i mimo że znajdująca się niemal cały czas na scenie (bądź na projekcjach), nie w pełni obecna. Wskutek chaotycznego prześlizgiwania się przez rzeczywistość – jest to bowiem bohater będący cały czas w ruchu, spiritus movens przedstawienia – śledzimy jego poczynania, które najintensywniej wybrzmiewają w chwilach emocjonalnego pobudzenia spowodowanego prowadzonym przez niego miniśledztwem. Niekiedy przybliża się do widza, czasem przygląda się wydarzeniom na scenie z dalszej perspektywy. Komentuje je, dyskutując z kolegą Fuksem, w którego roli reżyser obsadził reflektor. Snop światła w odpowiednich momentach podpowiada coś Witoldowi, stając się jego cichym wspólnikiem w tej farsowo-kryminalnej intrydze.
Twórca zapuszcza się z bohaterami „Kosmosu” coraz dalej i dalej, żonglując cytatami z filmów, seriali, a nawet własnych spektakli. Jego teatr ma przewrotny charakter, a od filozoficznych dysput woli skojarzenia na gruncie emocjonalnym. Choć wierny Gombrowiczowi, zwłaszcza pod względem fabuły, Garbaczewski sprawia, że linearna struktura narracyjna ulega zatarciu, a przeciwstawne formy aktorskiej obecności – zamiany ról żeńskich i męskich – służą przede wszystkim próbie rozszerzenia granic literackiego pierwowzoru. Próbie udanej, skupionej głównie na emocjonalnym i skojarzeniowym odczytywaniu – nie tyle powieści, co rzeczywistości. Rzeczywistości pogmatwanej, uwiązanej w gorset konwenansów, którym sprzeciwiał się autor „Ferdydurke”.
„Nie ma żadnej kombinacji niemożliwej”
Parodia kryminału dokonana przez Gombrowicza u Garbaczewskiego niekiedy oscyluje wokół pastiszu horroru (scena z czajnikiem), filmów klasy B (relacja Leny z Ludwikiem), seriali kryminalnych (snopy światła rzucane na kolejne „elementy łamigłówki”). W pewnym momencie Ścisłowicz przetwarza rytuał opętania Isabelle Adjani z „Opętania” Andrzeja Żuławskiego – wykonuje szaleńcze, konwulsyjne ruchy obijając się o ścianę i podłogę, towarzyszy temu urywany krzyk. Spektakl staje się momentami serią skojarzeń, których nierozpoznanie jednak w niczym nie przeszkadza. Ważne, że podjęliśmy jako widzowie grę.
Próbą uporządkowania panującego wokół nieznośnego chaosu staje się wieszanie przez Witolda kolejnych powiększonych atrybutów ludzkiego ciała (oraz uduszonego kota) na zwisających z sufitu sznurkach. Reżyser, wspólnie ze stałą współpracowniczką Aleksandrą Wasilkowską, materializuje usilne poszukiwanie sensu w otaczającym bohaterów świecie. Wiszące w centrum akcji usta, oczy, dłonie doskonale współistnieją z rozgrywaną na scenie akcją oraz procesem, który dokonuje się w głowie Witolda.
Język teatralny Garbaczewskiego rozwija się konsekwentnie, a oglądanie tej ewolucji staje się dla widza czystą przyjemnością. Dodajmy, że nie jest to pierwsza inscenizacja twórczości Gombrowicza dokonana przez reżysera, debiutującego adaptacją „Opętanych”. Charakterystyczne motywy znane z jego poprzednich dzieł, jak surrealistyczna scenografia, nieodłączne projekcje, abstrakcyjne kostiumy, woda, w której taplają się bohaterowie, farba fluorescencyjna i zaskakujące efekty świetlne, uporczywie powracają na scenie Starego Teatru. Zupełnie jak obsesyjne poszukiwanie logicznych wyjaśnień dokonywane przez głównego bohatera „Kosmosu”. „Ile to wątków mogło się uformować jednocześnie z moim, ile sensów dojrzewać niezależnie od mojego?” – mówi w pewnym momencie oszołomiony Witold. Słowa te, wydaje mi się, z powodzeniem mógłby wypowiedzieć i sam reżyser.
Przypisy:
[1] Jerzy Franczak, „Kosmosiumberg” [w:] Witold Gombrowicz, „Kosmos”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s. 179.
[2] Cytaty ze śródtytułów, wykorzystane lub sparafrazowane w spektaklu, pochodzą z powieści Witolda Gombrowicza.
Spektakl:
„Kosmos”, reż. Krzysztof Garbaczewski, Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej, premiera 19 listopada 2016 r.