Za sprawą 45. prezydenta USA come back amerykańskiego protekcjonistycznego neoliberalizmu w skali globu zyskał nowe oblicze. I choć brzmi to jak sprzeczność, kolejne kroki Trumpa pokazują, że protekcjonizm i neoliberalizm połączone w jedną całość, spajaną ambicjami i osobowością nowego prezydenta USA, na naszych oczach stają się ciałem. Elitarne kontrakty prywatno-publiczne dla wielkich, igrzyska dla maluczkich, eksport polityki neoliberalnej do słabych państw i otoczenie się murem polityki protekcjonistycznej względem tych, które – jak Meksyk – „odbierają” Amerykanom miejsca pracy. Tak przedstawia się skondensowany pakiet środków, które mają sprawić, że Ameryka stanie się ponownie wielka.

Zobaczymy, jak daleko posunie się Trump, by urzeczywistnić ten model rządzenia. Pierwsze sygnały pokazują jednak, że jak na prawdziwego biznesmena z hobbistycznym zacięciem do bycia mężem stanu przystało, chciałby on szybko przekuć politykę słów w politykę czynów. Codziennie wydawany jest bowiem przynajmniej jeden dekret dzielący amerykańskie społeczeństwo i publikowane jest kilka tweetów, które mają zastraszyć nieposłusznych. Tak rodzi się nowy biznesowy sposób uprawiania polityki.

Ciekawie będzie obserwować jego efekty. W tym zwłaszcza skutki wybudowania muru na granicy z Meksykiem. Nie było jeszcze na świecie tak, by mur – od wału Hadriana, przez Wielki Mur Chiński, aż po mur w Izraelu – rozwiązał raz na zawsze problem, który przyczynił się do jego wybudowania. W kontekście ekonomicznym będzie to raczej mechanizm dalej napędzający tanią siłę roboczą zza południowej granicy. Tym bardziej jeśli w ramach polityki ręcznego sterowania ekonomią Trump faktycznie zerwie układ NAFTA. Wtedy będzie można już bez przestrzegania jakichkolwiek standardów prowadzić protekcjonistyczną politykę ekonomiczną z Meksykiem.

Zastraszanie, podnoszenie i obniżanie ceł, zatrzymywanie lub wpuszczanie imigrantów z tego kraju staną się w tej sytuacji rutynowymi środkami dobieranymi do doraźnych potrzeb amerykańskiego biznesu. Poza straszeniem sankcjami ekonomicznymi czy zrywaniem umów handlowych dochodzą do tego protekcjonistyczne i izolacjonistyczne działania, które świetnie się wpisują w głoszoną przez Trumpa politykę przywracania Ameryce dawnej świetności. Budowa muru, by chronić miejsca pracy, w tej perspektywie nie kłóci się z dowartościowaniem amerykańskiego ego kurczącej się klasy średniej, która chciałaby utrzymać swój dotychczasowy status.

Antyegalitarna retoryka, głosząca, że neoliberalne elity wraz z kliką z Waszyngtonu zagarnęły cały tort dla siebie, okazała się z tego punktu widzenia nad wyraz skuteczna. Zapowiadane przez prezydenta stworzenie nowych miejsc pracy dla zwykłych Amerykanów jest oczywiście możliwe, realna poprawa sytuacji całej tej klasy – już raczej nie. Przynajmniej nie dzięki realizacji zapowiadanych pomysłów Trumpa. Oczywiście nowe miejsca pracy zapewne powstaną, ale jest bardzo prawdopodobne, że by utrzymać te same ceny i zachować dotychczasowy zysk, firmy będą rezygnować z różnego typu osłon dla pracowników, obniżać ich płace i pogarszać warunki pracy. Biznes zostanie więc w kraju, ale zażąda od państwa sporej ilości udogodnień. W efekcie odbije się to głównie na zasobności portfeli przeciętnych amerykańskich konsumentów, którzy i tak zostaną pozbawieni miejsc pracy przez tańszych imigrantów.

Uczynienie Ameryki ponownie wielką oznacza też, że wolny rynek jest definiowany warunkowo jako dobry wtedy, gdy to Ameryka na nim zyskuje. Jej interesy stawiane są teraz wprost na pierwszym miejscu i nie są już kamuflowane żadną retoryką szczytnych wartości. Siła staje się najważniejszym środkiem do osiągania celu. W ten sposób powraca ona na agendę polityki krajowej i zagranicznej jako podstawowy mechanizm uczynienia Stanów niepokonanymi. Przy okazji odsłonięty zostaje mechanizm realnego rządzenia, jakim zaczyna być polityka tweetowego sterowania Trumpa. Wystarczy pogrozić w mediach społecznościowych wpisem o podniesieniu cła w kierunku Forda czy Nissana, a te już zwijają swoje zaawansowane plany rozbudowy fabryk poza granicami USA.

Wcześniejsze sposoby sprawowania władzy takie jak procedury i demokracja zostają uznane za fikcje podtrzymujące rządy skorumpowanych elit i odchodzą do lamusa. Siła władzy zostaje rozpoznana jako to, co ma jedyną moc sprawczą. Tę ostatnią mają zaś – jak się okazuje – całkiem skuteczne groźby Trumpa. W tym samym duchu uprawiana jest również polityka strategiczna na poziomie głów państw. Po co spotykać się i negocjować, rozważając różne racje, lepiej przez zastraszanie czy obrażanie wymuszać to, co się chce osiągnąć. Zwłaszcza w przypadku państw słabszych zamierzone cele osiąga się w ten sposób szybciej. Ewentualne geopolityczne koszty przemodelowania dotychczasowych sojuszy i relacji, nawet z dużymi graczami takimi jak Rosja, Chiny czy UE, są wtórne wobec doraźnych ekonomicznych i politycznych korzyści wewnątrzkrajowych.

Nastaje więc nowa era twitterowej polityki USA. Polityki szybkiej, mającej zmiękczyć przeciwników, rezygnującej ze środków dyplomatycznych. Polityka ta, choć wykorzystuje nowoczesne media, stawia na sprawdzoną już w historii starą jak świat zasadę – divide et impera. Trump żąda bezwzględnego podporządkowania, a wszystkich, którzy mu ulegną, będzie traktował jak petentów.

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Kropekk_pl; Źródło: Pixabay.com [CC0]