Ilekroć dzieje się coś kontrowersyjnego, co mogłoby mu zaszkodzić, obraża kogoś na Twitterze albo mówi coś, co całkowicie pochłania uwagę mediów. Nie inaczej jest tym razem. Jego wypowiedź, że oczekuje od Rosji zwrotu Krymu, nie jest bynajmniej oznaką zasadniczej zmiany polityki zagranicznej. W normalnej sytuacji mogłaby być uznana za strategię negocjacyjną – w końcu cała „art of the deal” Trumpa polega na tym, że głośno zapowiada on swoje miażdżące zwycięstwo, po czym po cichu zawiera w sądzie ugodę, płaci, co trzeba, i otrąbia sukces. W normalnej sytuacji żądanie oddania Krymu można by uznać za rozpoczęcie negocjacji wysoko, żeby potem mieć z czego schodzić.

Sęk w tym, że sytuacja nie jest normalna. Generał Michael Flynn, (eks)doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, był od początku postacią bardzo kontrowersyjną – jego radykalnie antymuzułmańska retoryka to jedno, większym problemem były bliskie kontakty z Rosją, współpraca z Russia Today i jawnie proputinowskie wypowiedzi. W połączeniu z rosyjskimi kontaktami Rexa Tillersona i kilku innych współpracowników nowego prezydenta, z jednoznacznie potwierdzoną interwencją Rosji w amerykański proces wyborczy oraz z wciąż weryfikowanym dossier, które miałoby jakoby zawierać kompromitujące Trumpa materiały, wiarygodność nowej administracji w sprawach rosyjskich była od samego początku dość wątpliwa, a afera z Flynnem podkopała ją jeszcze bardziej.

Na przełomie grudnia i stycznia Flynn – już jako nominat na stanowisko prezydenckiego doradcy, ale formalnie wciąż osoba prywatna – kilkukrotnie w ciągu jednego dnia rozmawiał z rosyjskim ambasadorem na temat amerykańskich sankcji, nałożonych kilka dni wcześniej przez Obamę za rosyjskie manipulacje w kampanii wyborczej. Flynn nie miał prawa omawiać takich kwestii i, co więcej, wielokrotnie zapewniał, że nic takiego nie miało miejsca, a rozmowa była czysto kurtuazyjna. Kłamał nie tylko publicznie, w licznych wywiadach, ale i w rozmowach ze swoimi kolegami z administracji Trumpa (z wiceprezydentem Pence’em na czele), którzy później kłamstwo to powtarzali. Kiedy sprawa wyszła na jaw, Flynn miał dobrowolnie podać się do dymisji.

Od czasów Watergate Amerykanie mają tendencję do dodawania końcówki „-gate” do nazwy każdej, nawet najbardziej błahej afery – szczytem wszystkiego była „Monicagate”, która w powszechnym przekonaniu zrównywała nieetyczne zachowanie Clintona z przestępczymi działaniami Nixona. Teraz mówi się o Flynngate, Russiagate, ale tym razem – jak rzadko – porównanie ma sens. Nixon poleciał nie tyle za włamanie do Watergate, co za próby tuszowania przestępczego działania swoich nadgorliwych współpracowników. W 1973 r. podczas przesłuchań przed komisją Senatu w tej sprawie padło kluczowe pytanie: „Co wiedział prezydent i kiedy o tym wiedział?” (zadał je zresztą Republikanin). Dziś jest ono znów aktualne.

Wiemy, że prezydent Trump wiedział o wszystkim od ponad dwóch tygodni. O tym, że Flynn skłamał publicznie, co może narażać go na szantaż ze strony Rosjan, Departament Sprawiedliwości (któremu podlega badające sprawę FBI) poinformował Trumpa 26 stycznia – dwa dni później prezydent rozmawiał z Putinem przez telefon w obecności Flynna, jak gdyby nigdy nic. Zaczął działać w jego sprawie dopiero, kiedy sprawa wyciekła do mediów. Dlaczego? Nasuwają się też dalsze pytania: czy Trump wiedział, o czym Flynn będzie rozmawiał z rosyjskim ambasadorem? Czy to właśnie ta rozmowa wpłynęła na decyzję Putina (którą Trump publicznie pochwalił jako „bardzo mądrą”) o nieodpowiadaniu rosyjskimi sankcjami na sankcje Obamy?

Z wypowiedzi Trumpa i jego ludzi wynika, że największym problemem w tej kwestii są nie mętne związki z Rosją ludzi z najbliższego otoczenia amerykańskiego prezydenta, a przecieki do mediów. No cóż, Nixon też tak uważał. Mimo zapewnień Białego Domu, rezygnacja generała Flynna (wcale nie dobrowolna, jak się okazało) bynajmniej nie kończy sprawy – wręcz przeciwnie. Nie tylko Demokraci, ale i niektórzy Republikanie domagają się senackiego dochodzenia w tej sprawie – zgodził się z tym nawet przywódca GOP w Senacie, Mitch McConnell. Na specjalną komisję nie ma na razie co liczyć, ale, zważywszy na kolejne doniesienia w sprawie „rosyjskich związków”, Biały Dom nie może liczyć na to, że sprawa ucichnie. Wtorkowa wypowiedź o Krymie, obliczona wyłącznie na użytek wewnętrzny, nie wystarczy, by odwrócić uwagę opinii publicznej.

To, czy Senat zajmie się kwestią na poważnie, czy jedynie pro forma, to już insza inszość. Jedno jest natomiast pewne: gdyby Trump był Demokratą, na zdominowanym przez Republikanów Kapitolu już słychać by było słowo „impeachment”.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: fot. zio fabio. Źródło: Flickr (CC BY-SA 2.0).