Wuhan, 18 lutego, 12.25, środek pory obiadowej w Chinach. W małej knajpce serwującej smażony makaron młody człowiek kolejno zamawia trzy porcje. Gdy przychodzi do płacenia, twierdzi, że rachunek zawyżono o 3 juany (ok. 1,5 zł). Właściciel szorstko komentuje, że jak się nie ma pieniędzy, to się nie chodzi po lokalach. Kłótnia, szarpanina, leżący na podorędziu tasak, kilkanaście ciosów w szyję, głowa właściciela ląduje w koszu na śmieci, a kadłub w kałuży krwi leży na chodniku przed lokalem.

Brzmi jak fragment kiepskiego kryminału, ale to niestety prawdziwe wydarzenie sprzed kilku dni. Sprawca, już zatrzymany przez policję, to bezrobotny 22-latek, który niewiele wcześniej opuścił szpital psychiatryczny, w którym przebywał przez sześć miesięcy. Informacja o zajściu pojawiła się szybko w chińskim internecie wraz z szokującymi zdjęciami, jedynie częściowo zakrytych kartonowym pudłem, zwłok. Poza falą niezdrowej ekscytacji widokiem krwi i ucieleśnionym absurdem śmierci z powodu trzech juanów, wydarzenie to zwróciło uwagę na jeden z palących problemów chińskiego społeczeństwa.

Nie jest to bynajmniej wybuchowość ani skłonność Chińczyków do nadzwyczaj szybkiego przechodzenia od słów do pięści, choć te zjawiska wcale nie należą do rzadkości na tamtejszych ulicach, ale niesprawny i niewystarczający system opieki nad osobami z zaburzeniami psychicznymi. Z oficjalnych danych z 2014 r. wynika, że ponad 4 mln Chińczyków cierpi na poważne zaburzenia psychiczne (choć istnieją też statystyki innej agencji rządowej z 2009 r. mówiące o 16 mln), zaś według renomowanego brytyjskiego czasopisma medycznego „The Lancet” liczba osób wykazujących lekkie i ciężkie problemy natury psychicznej wynosi 173 mln, z czego aż 158 mln nie ma dostępu do odpowiedniej opieki medycznej.

Nic w tym dziwnego, ponieważ w Chinach na 100 tys. mieszkańców przypada zaledwie 1,49 psychiatry. Jest to wielokrotnie niższy współczynnik niż w innych krajach – w Polsce wynosi on 6, w Niemczech – 12, we Francji – 22. Chińscy psychiatrzy żartują: „Jesteśmy jak pandy, jest nas tylko kilka tysięcy”. Poza brakiem specjalistów i wystarczającej liczby łóżek nie polepsza sytuacji wciąż powszechna stygmatyzacja chorób psychicznych wśród Chińczyków. Rodziny pacjentów nie śpieszą się z informowaniem lekarzy o objawach problemów psychicznych, powszechne jest ukrywanie choroby przed otoczeniem. Pal licho, gdy chory ma „zaledwie” depresję i stanowi zagrożenie przede wszystkim dla siebie. Jednak gdy choroba objawia się agresją wobec otoczenia, wtedy albo kończy się to tragedią na wzór tej z Wuhanu, albo zdesperowana rodzina izoluje chorego. Co jakiś czas w lokalnych mediach pojawiają się szokujące informacje o chorych przez kilkanaście lat trzymanych przez rodziny w klatkach czy przykutych do ścian. W 2013 r. opisano historię chorego na schizofrenię Wu Yuanhonga, który spędził 11 lat w metalowej klatce. W 2001 r. podczas ataku szału pobił na śmierć nastolatka, został aresztowany, ale po roku zwolniono go z więzienia, ponieważ jako psychicznie chory nie mógł odpowiadać za swoje czyny. Wu wrócił więc do rodzinnego domu. Po tym, jak kilka razy napadł na sąsiadów, rodzice zbudowali solidną klatkę i umieścili w niej syna. Łatwo się oburzyć na brak ludzkich uczuć u krewnych, co jednak mają począć, gdy np. chory, ale silny i młody mężczyzna w każdej chwili może zaatakować, a nie ma możliwości umieszczenia go w odpowiedniej placówce?

Pomimo dość długiej tradycji leczenia psychiatrycznego w Chinach, zapoczątkowanej w XIX w. przez zachodnich misjonarzy, dopiero w ostatnich latach władze zaczęły zwracać baczniejszą uwagę na ten dział medycyny. Rozpoczęto w końcu poważne inwestycje mające na celu równomierne zagęszczenie sieci szpitali i zwiększenie liczby łóżek. W ślad za tym idzie również poprawa sytuacji prawnej pacjentów. W 2012 r. przyjęto pierwsze w historii kraju prawo o zdrowiu psychicznym. M.in. zagwarantowano chorym tajemnicę danych osobowych, zakazane stały się przymusowe badania i leczenie poza przypadkami agresji czy autoagresji.

Jednak nowe prawo nie zlikwidowało jednego mrocznego elementu w systemie zdrowia psychicznego w Chinach. Nie doprowadzono do likwidacji sieci szpitali psychiatrycznych pozostających pod bezpośrednim nadzorem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Funkcjonujące pod łagodną nazwą Ankang (Spokój i zdrowie) placówki – obecnie jest ich 22 i są rozsiane na terenie całego kraju – to dziedzictwo po dawnej współpracy z ZSRR i wynik czerpania z radzieckich wzorców. W Związku Radzieckim sprawiających problemy obywateli umieszczano w psychuszkach, w Chinach zaadaptowano tę metodę już we wczesnych latach ChRL. Potem straciła na popularności, bo w czasach rewolucji kulturalnej nie przejmowano się pozorami i niewygodnych ludzi po prostu wsadzano do więzień i laogaiów – obozów pracy. W 1987 r. wrócono do dawnych metod i stworzono sieć placówek Ankang. Informacje o tych szpitalach nie są ogólnie dostępne, jedynie co jakiś czas wypływają szokujące relacje przetrzymywanych tam osób. Po wydarzeniach na Tiananmen zapełnili je protestujący tam studenci, obecnie lądują w nich m.in. obrońcy praw człowieka, obywatele wchodzący w zatarg z władzą, niepokorni działacze polityczni. Według U.S. State Department Country Report on Human Rights Practices z 2014 r. w szpitalach Ankang przebywa ok. 40 tys. ludzi. Pobyt w tych placówkach, według relacji byłych pacjentów, wiąże się bardzo często z psychicznym i fizycznym znęcaniem, aplikowaniem elektrowstrząsów i faszerowaniem lekami zdrowych ludzi, aby wprowadzić ich w stan otępienia.

Zmiany gospodarcze i społeczne ostatnich trzech dekad sprawiły, że poza poziomem zamożności państwa i obywateli wzrosła również presja, której codziennie podlegają wszyscy Chińczycy. Rozluźnienie więzi rodzinnych, mordercza rywalizacja w pracy, szybkie tempo miejskiego życia – dla mniej odpornych i o słabszej konstrukcji psychicznej to wszystko czasem staje się zbyt trudne do udźwignięcia.

*/ Ikona wpisu: kafka4prez, CC BY-SA 2.0.


kl_bannery_patronat_1-1

Patronem artykułu jest NETIA, wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie dbałości o zdrowie psychiczne.