Media piszą, że dźwięk pił motorowych rozchodzi się echem po wszystkich polskich miastach. Rzeczywiście skala wycinki drzew jest naprawdę duża, szczególnie zauważalna w miastach.
Od nowego roku każda osoba prywatna może na swej działce wyciąć dowolne drzewo, jeśli tylko jej zamierzeniem nie jest późniejsza sprzedaż działki. Kończy się to tym, że w Warszawie właściciele firmy deweloperskiej wycinają drzewa na swej prywatnej, dziko zarośniętej i zaniedbanej przez lata działce. Nikt nie udowodni im, że dokonując wycinki, nie mieli zamiaru wykorzystać działki w celach komercyjnych. Nowe prawo jest więc kpiną z prawa.
Resort środowiska broni ustawy i jej konsekwencji na różne sposoby. A to podnosi, że zmiana w ustawie jest projektem poselskim, a więc w zamyśle wynika z głosów społecznych. Wskazuje także na problemy, jakie do tej pory mieli mieszkańcy z wycinką drzew na własnych działkach (istotnie trzeba było się starać o zgodę, często płacić, gdy wycinka nie była uzasadniona względami bezpieczeństwa lub celami publicznymi). Jednocześnie jednak resort – ustami ministra Szyszki – przekonuje, że Polacy i tak wycinali drzewa, bo gminy wydawały zgodę w przypadku 95 lub 98 proc. wniosków (liczba różni się zależnie od medium, w którym wypowiada się Szyszko). Nowe prawo de facto sankcjonuje więc rzeczywistość.
Zęby bolą, gdy czyta się te argumenty ministra, ale jeszcze bardziej bolą, gdy czyta się, jak zwolennicy nowego prawa bronią go: „Samemu posadziłem na swojej działce, to mogę wyciąć” – brzmi logika obrońców wycinki. Boli głowa, bo okazuje się – po raz kolejny zresztą – że po 25 latach Polacy nadal są egoistami, a idea dobra wspólnego, wspólnej przestrzeni, znajduje zrozumienie co najwyżej w odniesieniu do pożaru, katastrofy żywiołowej. Jak w modlitwie: od powietrza, głodu, ognia i wojny ocal nas, Panie. Wtedy razem, a w innych przypadkach każdy sobie skrobie.
Nowa ustawa i spodziewana na nią reakcja to kolejny cios w dziedzictwo liberałów rządzących Polską przez poprzednie lata (nie ma co udawać: rząd Leszka Millera jest pełnoprawnym członkiem tej grupy, czego namacalnym dowodem ostateczna likwidacja planów zagospodarowania przestrzennego dokonana za rządów ministra Pola). Dziedzictwo wyimaginowane, jak się okazuje, obecne wyłącznie w sferze życzeń – żadnej kultury nowych mieszczan się nie dorobiliśmy, żadnego szacunku dla prawa.
Pozostawało ono wyłącznie w sferze deklaracji – wg badań prowadzonych w instytucie socjologii UJ, ponad 80 proc. respondentów uważa uczciwość za najważniejszą wartość w życiu społecznym. Jednocześnie w różnych sondażach Polacy przyznają, że co drugi z nich wynosi z pracy wartościowe rzeczy. Nie inaczej jest więc w sprawie drzew i miejskiej zieleni. Zieleń? Niech zajmie się tym miasto, u siebie na posesji Polacy robią, co chcą. To szczególnie bolesne, bo dopiero co Polacy nauczyli się o zieleń upominać.
Ruchy miejskie rozliczały władze miast z wycinanych drzew, systematycznie naciskały na zwiększanie wydatków z budżetów komunalnych, na poprawę jakości tzw. zarządzania zielenią w mieście. Kraków, Warszawa, Wrocław, Poznań, wszędzie tam rządzący zmieniali podejście do przestrzeni publicznej, bo widzieli, że komfort mieszkania jest dla ludzi coraz ważniejszy. Nie było i nie jest to łatwe tym bardziej, że od lat 80. XX w. wydatki na utrzymanie zieleni niemal w każdym mieście były niewielkie. Drzewa rozrosły się ponad miarę, zachorowały – zamiast więc o nie dbać, rządzący miastami po prostu je wycinali, bo na to było ich stać.
O drzewa i zieleń w przestrzeni publicznej upomina się jednak mniejszość. Większość wycina. Powodów jest wiele, ale wszystkie łączy jedno: właściciele działek nie interesują się tym, jak wpłynie to na estetykę wspólnej przestrzeni. To bowiem, że drzewo stoi na prywatnej działce, nie oznacza, że jest całkowicie prywatną sprawą, co z drzewem się stanie. Wypada zacząć od pytania, kto właściwie pozwolił w terenie zabudowanym zasadzić drzewo na prywatnej działce, o którym wiadomo, że będzie mieć wpływ na otoczenie.
Masowa wycinka drzew to tylko jedna z konsekwencji powszechnego zatomizowania społeczeństwa i egoizmu Polaków oraz ich bardzo niskiego poziomu zaangażowania społecznego. Przyczyn tego stanu rzeczy należy z pewnością szukać głęboko w historii, ale to, jak traktowana jest przestrzeń publiczna, ma swoje oparcie w pierwszych latach wolności. Gdy Polska uwolniła się ze szczęk dyktatury proletariatu, trzymającej w łapach także urbanistykę, przestrzeń publiczna stała się obszarem totalnej wolnoamerykanki. Wszystko pod nazwą postmodernizmu w architekturze.
Etykę zastąpiły wśród środowiska architektów pieniądze, z czego dziś architekci starają się rozliczyć – chwalebne wyjątki i doskonałe przykłady architektury nie były w stanie pozytywnie wpłynąć na planowanie miast, na zachowania inwestorów, na estetykę przestrzeni publicznej. To stąd osiedla pozbawione jakiejkolwiek infrastruktury, elewacje we wszystkich kolorach tęczy, wszechobecne płoty (strzegące prywatności), reklama wielkopowierzchniowa atakująca chamskimi treściami. Masowa wycinka drzew jest tylko jedną z emanacji kultury egoizmu społecznego, którego groźny koniec znajduje ujście w rurach wydechowych nieremontowanych samochodów. Deweloperzy przyzwyczajeni do robienia szybkiego zysku, krótkoterminowych inwestycji i zrzucania odpowiedzialności na jakość przestrzeni miejskiej na władze samorządowe się zapewne cieszą – jedna z barier ograniczających ich zachłanność właśnie została unicestwiona.
Cieszą się też indywidualni właściciele działek, bo mają szansę na większe zyski. Kto jednak kupi te mieszkania, kiedy za oknem jedynym widokiem będzie inny budynek i w najlepszym razie skrawek trawnika? Nawet jeśli dojazd będzie lepszy niż na osiedlach budowanych dekadę temu. Nawet jeśli władze miasta zdążyły zabezpieczyć budynek pod szkołę i usługi. Kto będzie chciał mieszkać w betonowym mieście, z drzewami przypominającymi kwiatki w doniczkach? Klienci niemal na pewno się znajdą.
Większość z nas kupuje mieszkania w mieście głównie dlatego, że chce zainwestować we własną nieruchomość. Jej cena musi być osiągalna, a mieszkanie powinno nadawać się na późniejszy wynajem lub do szybkiej odsprzedaży. Większość z nas kupuje pierwsze mieszkanie z myślą, że następną transakcją będzie spełnienie marzeń o domu z ogródkiem. Kończy się zwykle na domu z ogródkiem na przedmieściach, bo tylko na taki nas stać. Miasta mają problem, bo codziennie pchamy się do nich swoimi samochodami, kiedy dowozimy dzieci do szkół i siebie do pracy. Strata czasu i pieniędzy dla obu stron.
Tendencja wydaje się jednak nie ustawać. Emigracja na suburbia trwa nieustająco. Większość miast traci mieszkańców, przybywa ich za to w gminach ościennych. Wyjątkiem są Warszawa i Kraków, ale tylko dlatego, że – wraz z migracją na przedmieścia – do miast przybywają rzesze studentów, którzy później… kupują mieszkanie na betonowym osiedlu. I nie będą chcieli na nim mieszkać, chętnie wyprowadzą się na przedmieścia, bo sąsiedzi właśnie wycinają drzewa.
W skromnej grupie, która grzmi przeciw nowym regulacjom dotyczącym drzew, która domaga sie kieszonkowych parków i pieczołowitości w kształtowaniu wspólnej miejskiej przestrzeni, są głównie ci, których nie stać na dom na przedmieściach. Nie stać ich nawet na mieszkanie w mieście. Stać ich najwyżej na wynajem. Oni marzenia o zieleni chcą spełniać w mieście, żyć chcą w mieście. Jest ono ich horyzontem finansowym, a jednocześnie czują się w nim dobrze. Czują się współodpowiedzialni za przestrzeń, współorganizują ją, angażują się w życie swojej dzielnicy, osiedla. Takich ludzi jest na razie mniejszość. Ich jedynym partnerem są seniorzy. Ci, którzy nie dorobili się nieruchomości na wsi. Wycinamy drzewa, bo większość z nas nie nauczyła się jeszcze, jak żyć w miastach, jaką wartość stanowi zieleń – wartość niematerialną, psychologiczną, ale też czysto ekonomiczną. Wystarczy popatrzeć, jak w miastach kształtują się ceny nieruchomości. Oprócz sprawnego transportu i atrakcyjnej okolicy liczy się jeszcze jedno: zieleń.
*/ Ikona wpisu. Pixabay.com, Public Domain.