1.
Pojęcie „klasy” jest dziś przestarzałe, treściowo puste. Nie opisuje napięć obecnych w naszych demokratycznych, a więc i bezklasowych społeczeństwach. Nie przystaje do rzeczywistości zglobalizowanego świata. To słowo-rupieć, pozostałość po czasach, które dawno minęły. Tak przynajmniej twierdzą niektórzy.
Nowy wspaniały świat, który nastał po 1989 r., opiera się na iluzji bezklasowości – utrzymują inni. Wciąż pełno w nim podziałów. Jak zawsze w historii, silni budują swoje bogactwo, a słabi popadają w biedę. Wykluczenie nie zostało wykluczone. Jesteśmy świadkami nowej wojny klas.
Kto w tym sporze ma rację? Kusząca wydaje się odpowiedź, że prawda leży gdzieś po środku. Z jednej strony rację mają ci, którzy uznają kategorię „klasy” za pojęcie archaiczne. Odnosiło się przecież do hierarchicznie zorganizowanych społeczeństw. Do świata fabryk i wielkiego przemysłu, w którym osobny żywot wiodły chłopstwo, mieszczaństwo, proletariat i wielcy właściciele. Drogi społecznego awansu były praktycznie zamknięte; możliwość przedostania się z jednej klasy do drugiej – nad wyraz ograniczona. Każda z wymienionych warstw miała właściwy sobie sposób przeżywania świata, swoje wyobrażenia, swoją kulturę. Ten stan rzeczy zniszczyły niemal całkowicie dwie wojny światowe. (Nie po raz pierwszy w historii konflikt zbrojny okazał się wehikułem modernizacji). Zgonu klasy dopełniło nadejście gospodarki usługowej i masowego konsumeryzmu. Dzisiejsze nierówności mogą być niekiedy rażące, ale nie mają już klasowego charakteru.
Z drugiej strony jest prawdą, że zwycięstwo demokracji liberalnej i gospodarki wolnorynkowej nad komunizmem i centralnym planowaniem bynajmniej nie położyło kresu strukturalnym, systemowym podziałom. Gdzie one obecnie przebiegają? Jakie mają konsekwencje? Od odpowiedzi na to pytanie zależy w dużej mierze, na ile będziemy potrafili stawić czoła wyzwaniom pierwszej połowy XXI w.
2.
Być może współczesnego odpowiednika dawnych klasowych podziałów należy szukać w samej globalizacji. Widzimy w niej zwykle zjawisko wyjątkowe, pozbawione precedensu. Tymczasem, jak każdy proces historyczny, również ona – wbrew bajaniom optymistów – przyniosła jednym korzyści, a drugim rozczarowania. Niektórym udało się przyłączyć do jej zwycięskiego rydwanu. Inni mogą tylko obserwować jej triumfalny pochód i podziwiać blichtr świata, do którego nie mają dostępu.
Podział ten nie jest tożsamy z rozbiciem na bogatą północną część globu i biedne południe. Nie jest już czymś, co na szeroko rozumianym Zachodzie możemy oglądać z zewnątrz. Wdarł się do naszych miast, miasteczek i wsi. Jest częścią naszego krajobrazu. Za sprawą procesów globalizacyjnych znaczna część produkcji została przeniesiona poza świat zachodni, do tanich lokalizacji, w których nie trzeba kłopotać się prawami pracowniczymi czy negocjować czegokolwiek ze związkami zawodowymi. (Jak mawiają neoliberałowie, Chińczycy są szalenie konkurencyjni.) Szeroko rozumiana siła robocza stała się więc w krajach rozwiniętych coraz bardziej zbędna. Na globalnym przepływie kapitału zyskują natomiast wszyscy ci, którzy obsługują i zarządzają ogólnoświatowym festiwalem konsumpcji – menedżerowie, informatycy, inżynierzy, maklerzy giełdowi, marketingowcy etc. To oni – bez względu na to, czy mieszkają w Paryżu, Delhi czy Nowym Jorku – są zwycięzcami. Łączy ich ponadnarodowa wspólnota korzyści. Tak samo zbierają punkty, podróżując liniami lotniczymi, tak samo cenią otwartość globalnego świata, tak samo nie znoszą religijnego fundamentalizmu czy wszelkiej maści lokalnego „buractwa”.
Zbędni natomiast boleśnie odczuwają swoje nieprzystosowanie do tego nowego świata. Nie mają narzędzi (lub woli), by śmiało surfować po wzburzonych falach otwartego rynku. Nie mają perspektyw ucieczki z miejsc, w których nie ma perspektyw. Łączy ich więc poczucie bezsilności oraz niechęć do wyszczerzonego w fałszywym uśmiechu świata sukcesu, do którego w teorii są zaproszeni, ale w praktyce nie mogą wejść. Oto nowy podział, nowe „klasowe” rozbicie: po jednej stronie zwycięzcy globalizacji, po drugiej zbędni – jej niepotrzebne nikomu, niezdatne do użycia resztki. Podobnie jak dawne klasy, żyją w osobnych światach, których nie sposób opisać tym samym językiem.
Mimo tego semantycznego pęknięcia, spróbujmy zarysować sytuację jednych i drugich nieco dokładniej. Zwycięzcy są mobilni i rzutcy; zbędni – przygwożdżeni do miejsca, w którym przyszło im żyć. Pierwsi mają płynną tożsamość i otwarty światopogląd; drudzy – jasno określają, kim są, a kim być nie chcą (lub nie mogą). Pierwsi cenią przede wszystkim swobodę, a granice istnieją dla nich po to, żeby je przekraczać. Drudzy preferują porządek i wytyczanie granic. Pierwszych nęci bogactwo świata, który stoi przed nimi otworem; drugich przeraża jego zgiełk i chaos – tym bardziej, że oglądają go z zewnątrz. Pierwsi chcą ruszać w świat, drudzy – wracać do domu. Pierwsi cieszą się, że globalna wioska jest wioską – wszystko jest w niej blisko, o krok, na wyciągnięcie ręki. Drudzy odczuwają boleśnie, że globalna wioska nie jest już wioską – miejscem, w którym można czuć się u siebie dzięki głęboko zapuszczonym korzeniom.
3.
Charakterystyczny dla zglobalizowanego świata podział dodatkowo potęguje to, co jest kołem zamachowym samej globalizacji: postęp technologiczny i rewolucja w komunikacji. Odrodzenie lokalności, z jakim mamy obecnie do czynienia (choćby wzbierająca fala nacjonalizmu), nie jest zaprzeczeniem globalizacji, ale jej dzieckiem. Renesans rozmaitych partykularyzmów ma globalny charakter. By oddać ducha chwili, można by wręcz zawołać: „Nacjonaliści wszystkich krajów, łączcie się!”. Nostalgia za utraconą swojskością to sentyment przekraczający tradycyjne, geograficzne granice. Tęsknota za lokalnością sama nie jest lokalna.
Paliwem politycznych emocji, które we wspomnianym podziale mają swoje źródło, jest przy tym nie tylko sama (powiększająca się drastycznie na przestrzeni ostatnich kilku dziesięcioleci) skala rozwarstwienia. Być może w większym jeszcze stopniu jest nim natarczywa bliskość bogactwa, którego obrazów dostarczają nam co rusz masowe media. Zwycięzców czyni się widocznymi, zbędnych usuwa się w cień. Z telewizyjnych programów, z okładek kolorowych czasopism spoglądają na nas ubrani w markowe ciuchy i wiodący markowe życie celebryci. Nie widzimy natomiast fabryk, w których ów glamour jest wytwarzany – ani ludzi, którzy go produkują. Owszem, porażka bywała dotąd o wiele skrzętniej ukrywana. Sukces nigdy nie był jednak tak nachalnie celebrowany. Oto udręka tych, którzy przegrywają w globalizacyjnej grze: szczęście zdaje się być tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. A przecież pozostaje nieosiągalne. Boli bardziej, frustruje mocniej, gdy można mu się dokładnie przyjrzeć zza szklanej szyby, poczuć jego zapach, polizać czubkiem języka.
Kto wie, czy nie najgorszy – bo bezklasowy, demokratyczny – jest sam charakter współczesnego sukcesu. Oficjalnie nic nie krępuje przecież społecznego awansu. Każdy (przynajmniej w teorii) może stać się celebrytą lub multimilionerem, członkiem wąskiej grupy wybrańców. Tutaj właśnie, jak mi się zdaje, tkwią przyczyny zawrotnej popularności programów takich jak „Idol”. Lubimy patrzeć na ludzi przechodzących gładko z „99%” do „1%”; jednym susem pokonujących dystans dzielący anonimowość od masowego uwielbienia. O satysfakcji płynącej z oglądania porażek tych, którym ta sztuka się nie udaje, nie wspominając. Pierwsi dają nam nadzieję; drudzy – usprawiedliwiają to, że podziwiamy tylko innych, zamiast sami być podziwiani.
Obserwacja ta ma i swoją drugą stronę. Tak jak zbędni nie mogą żyć bez nadziei, tak zwycięzcy nie mogą pozbyć się lęku. Trwałości ich sukcesu nic bowiem nie gwarantuje. Nie mają żadnych zabezpieczeń, żadnych systemowych siatek bezpieczeństwa, chroniących przed bolesnym upadkiem do kategorii ludzi zbędnych. Wystarczy, że jakaś rewolucja technologiczna lub nowy produkt uczyni ich kompetencje niepotrzebnymi.
4.
Żyjemy w podzielonych, popękanych społeczeństwach. Kategoria „klasy” nie wydaje się najzgrabniejszym ujęciem istniejącego rozwarstwienia. To nieprawdziwa nazwa dla realnego problemu. A jest nim narastająca obcość w widzeniu i rozumieniu świata między opisanymi wyżej grupami. Beneficjenci globalizacji („zwycięzcy”) patrzą śmiało przed siebie. Prą ku jeszcze nie zdobytej, ale (dla nich) już wyraźnie widocznej arkadii pozbawionego nieprzekraczalnych granic świata. Ci, którzy na niej tracą („zbędni”), z nostalgią oglądają się wstecz, w stronę wydumanego skądinąd raju swojskości, z którego jakoby ich wypędzono. W świecie tych pierwszych można być każdym, w świecie drugich – zawsze jest się tylko tym, kim od zawsze się było. Pierwszy pełen jest szans, drugi – zagrożeń. Zwycięzcy chcą przeskoczyć do przyszłości, zbędni – powrócić do tego, co było. Nie wiadomo, czy pęknięcie między tymi dwoma radykalnie sprzecznymi dążeniami można jakoś załagodzić. Wiadomo za to, co się dzieje, gdy ludzie tracą wiarę w to, że rzeczy zmierzają w dobrym kierunku. Nadzieję zastępuje wtedy nostalgia. Najważniejszym pragnieniem staje się odzyskanie poczucia bezpieczeństwa, przewidywalności świata. Kiedy go brakuje, pierwszą wartością, jaką ludzie decydują się poświęcić, jest zwykle wolność.
*/ Ikona wpisu: Columbia University należący do elitarnej Ivy League, fot. Mbenzdabest, Wikimedia Commons
Żyjemy w czasach przesilenia. W „międzyepoce” o niewyraźnych, rozmytych konturach. W nowej serii felietonów Jan Tokarski zastanawia się, w których miejscach występują w naszym świecie pęknięcia oraz do czego mogą prowadzić. Do tej pory w cyklu „Pęknięcia” opublikowaliśmy następujące teksty:
- „Demokracja” (20 stycznia 2016 r.),
- „Liberalizm” (26 listopada 2016 r.),
- „Pluralizm” (30 grudnia 2016 r.).